Joanna Jagodzińska, ELLE: Jak myślę o Polish Masters of Art, jak i o Twojej postaci, to nasuwa mi się na myśl rola „popularyzatora sztuki”. A jak Ty postrzegasz swoje działania? Kim jesteś?

Kamil Śliwiński: Jestem osobą, która stoi gdzieś z tyłu za tym wszystkim. Nigdzie nie pojawia się moja twarz, unikam też podpisywania się z imienia i nazwiska. Zależało mi, żeby to sztuka była na wierzchu – ona jest w tym wszystkim najważniejsza. Ja stoję na zapleczu i to ogarniam… Czy nazwałbym się popularyzatorem? Nie wiem. Zawsze chciałem być archeologiem, więc to, co robię, określę chyba taką archeologią polskiej twórczości. Polish Masters of Art to nie historia sztuki, nie opatruje publikacji żadnym obszernym opisem. Skupiam się bardziej na odkrywaniu. Wiele z tych dzieł, które pojawiają się na moich kanałach, to nie jest tylko i wyłącznie to, co uznajemy za kanon. W dużej mierze to także prace, które wyszperałem gdzieś w magazynach muzealnych, w galeriach czy wśród prywatnych kolekcjonerów. Czy to popularyzacja? Chyba też, bo zasięgi są ogromne.

Zasięgi... Brzmi "influencersko".

Bardzo mnie cieszy, że niektórzy polscy celebryci śledzą te profile. Ostatnio udało się zainteresować nawet samego Marilyna Mansona, księcia ciemności. Kontaktował się ze mną przez Instagrama w sprawie Beksińskiego. Wydaje teraz nowy album i zastanawia się nad wykorzystaniem jego dzieł przy identyfikacji wizualnej. Dodał profil Polish Masters of Art do obserwowanych i teraz regularnie zagląda. Ostatnio zachwycał się Chełmońskim.

A skąd w ogóle wziął się pomysł na „szukanie skarbów” w magazynach?

Wszystko zaczęło się właśnie od Zdzisława Beksińskiego. Od wielu lat, tutaj już bardziej jako historyk i badacz, zajmuję się jego twórczością. Pracowałem przy filmie, przy otwieraniu galerii w Krakowie i Warszawie. W 2014 roku pojawiła się książka Magdy Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret Podwójny”, a 2 lata później miał premierę film o tej rodzinie. Niestety, w okolicach 2017 roku krzywa zainteresowania Beksińskim zaczęła odrobinę spadać. Pomyślałem sobie wtedy, że szkoda byłoby marnować ten potencjał. I dlatego pojawił się projekt Polish Masters of Art. Chciałem pociągnąć to odkrywanie, tę archeologię w kierunku nie tylko jednego artysty, a wielu. Niedawno zacząłem zajmować się także postacią Stanisława Szukalskiego, artysty kontrowersyjnego, szczególnie w Polsce. Z jednej strony mam więc Beksińskiego, z drugiej Szukalskiego, a gdzieś po środku jest Polish Masters of Art.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

A post shared by Polish Masters of Art (@polishmastersofart) on Jul 11, 2020 at 9:30am PDT

To są trzy duże przedsięwzięcia. I w epicentrum nadal tylko Ty, czy cały zespół?

Był taki moment, kiedy myślałem, że super byłoby zorganizować jakiś zespół. Idea jest jasna, sposób funkcjonowania też. Chciałem, żeby stało za tym parę osób, bo jednak jedno spojrzenie jest bardzo subiektywne. Staram się co prawda unikać podejścia na zasadzie „co mnie się podoba” na rzecz „co mogłoby się spodobać”. Po jakimś czasie stwierdziłem jednak, że muszę trochę inaczej popędzić do przodu. To cały czas była robota po godzinach, z której nie było długo żadnych pieniędzy. I było mi wręcz głupio, żeby ktoś jeszcze pracował na mój projekt. W tym momencie sam prowadzę Polish Masters of Art i myślę, że w najbliższym czasie się to jeszcze nie zmieni. Chociaż docelowo zależałoby mi jednak na tym, aby rozszerzyć tę inicjatywę. Chciałbym to otworzyć, żeby także inne osoby przez swoje doświadczenie i pryzmat mogły selekcjonować dzieła. Szczególnie, że te publikacje często wpisują się w bieżącą narrację: staram się dobierać prace pod konkretne okazje. Żeby odzwierciedlały to, co się dzieje w danym momencie.

To musi być ogromna ilość pracy. Twoje kanały są prowadzone bardzo regularnie, dziennie pojawia się tam kilka publikacji.

Jest. Na dobrą sprawę miałem o tyle dobrze, że o pieniądze nie musiałem się martwić. Pracowałem na jednym etacie jako marketingowiec, wracałem do domu i robiłem sobie drugi etat, darmowy. Z nadzieją że kiedyś w przyszłości okaże się, że warto to robić. Z końcem 2019 roku zdecydowałem, że wóz albo przewóz. I albo rzucę to wszystko, bo nic z tego nie ma, a ja poświęcam temu kawał życia i pracy, albo będę w stanie normalnie to prowadzić. Myślałem, żeby wrócić do korpo. To jest o tyle dobra opcja, że daje ci stabilność finansową. Jeżeli wiesz, że pierwszego masz wpływ na konto, to możesz normalnie funkcjonować. Na początku 2020 uruchomiłem Patronite, a od sierpnia dostaję stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. I to jest dla mnie taki kompletny oddech. Mogę się teraz skupić na Polish Masters of Art. I to jest mój plan.

Teraz współpracujesz z różnymi instytucjami kultury, Twoja praca jest odbierana poważnie. A na początku? Miałeś łatkę „jakiegoś tam blogera z Internetu”?

Początki były ciężkie. Przerabiałem to na jednym artyście, Beksińskim, i jednej instytucji, Muzeum Historycznym w Sanoku. Chociaż kontaktowałem się także z innymi muzeami, które miały jego prace w swoich zbiorach. I na dobrą sprawę, przetarłem tym szlaki. A na samym początku było tak jak mówisz: że jakiś pasjonat, że może prace pisze, że coś tam w Internecie robi. Ludzie nie odbierali tego poważnie. To było 6 lat temu, wtedy rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej, jeżeli chodzi o podejście do Internetu w tej branży. Na przestrzeni czasu wiele się zmieniło na korzyść, ale kamieniem milowym była mikrowspółpraca z Muzeum Narodowym w Krakowie. To jest najstarsza państwowa instytucja muzealna w Polsce, mają największe zbiory i w jakimś stopniu wyznaczają trendy na rynku muzealnictwa. Otwierając swój portal ze zbiorami, zaprosili parę osób, które zajmują się kulturą i sztuką w polskim Internecie. Między innymi fundację Niezła Sztuka z Łodzi, Justynę Stasiek-Harabin z blogu Minerva czy Kajetana Kusinę z portalu Kusi na Kulturę. I mnie również. A potem to już się poniosło i zaczęto na to wszystko inaczej patrzeć, doceniać. Dzisiaj mam w końcu ten komfort, że nie jestem wariatem.

Inauguracja nowego portalu ze zbiorami Muzeum Narodowego w Krakowie, wrzesień 2019 / archiwum prywatne Kamila Śliwińskiego

Jakie to ma znaczenie dla Ciebie? Łatwiej Ci dotrzeć do archiwów, do zbiorów? Czy po prostu instytucje patrzą na Ciebie odrobinę bardziej przychylnie?

Przede wszystkim odpowiadają na maile i odbierają telefony (śmiech). Coraz więcej ludzi kojarzy, co robię. Te wszystkie zmiany wynikają chyba również z tego, że obecnie coraz więcej młodych ludzi pracuje w muzealnictwie. Starsi muzealnicy nadal patrzą trochę podejrzliwie na Internet. Nie doceniają tego potencjału, że można pokazywać zbiory w Internecie. A jak zaczęli pojawiać się młodzi ludzie w kadrach muzeów, galerii czy biur wystaw, to dostrzegli, że „kurczę, to jednak ogromne zasięgi”. A wiadomo, co w nowoczesnym świecie jest walutą. To są odsłony i dane, nie oszukujmy się. Ja mam to, czego oni potrzebują – niezależne kanały bez naleciałości politycznej. Teraz nawet same muzea zaczynają mi podsyłać informacje o swoich wystawach. I może to jest plan, żeby wykorzystywać potencjał tej społeczności i informować ją o tych ciekawszych wystawach. Zwłaszcza teraz, kiedy muzealnictwo będzie borykało się z ogromnymi pandemicznymi problemami: zmniejszającej się widowni, spadających przychodów. Skoro Luwr ma 20% obłożenia i zastanawia się, czy przetrwa najbliższe 3 lata w nowym reżimie sanitarnym, to każda instytucja muzealna w Polsce będzie miała jeszcze większe problemy. Moim zdaniem najbliższy rok to będzie strumień informacji o tym, że zamykane są małe galerie, mniejsze muzea, te prywatne też. To jest czas, żeby zrobić ukłon w stronę Internetu. A wszyscy gramy przecież do jednej bramki. Chodzi o promocję polskiej kultury.

Szczególnie, że nawet do takiego Marilyna Mansona można dotrzeć w ten sposób. To jest osoba, którą obserwują miliony ludzi na świecie. A on nagle zachwyca się Beksińskim. Zespół Tool, legenda progresywnego rocka i metalu, też się nim fascynuje. Skoro mnie jednemu udało się przyciągnąć do polskiej sztuki takie postaci, to wyobraź sobie, co by się działo, gdyby było kilka takich osób. Tak samo zdeterminowanych.

Mówisz o pandemii i ciężkich czasach dla muzealnictwa. Myślisz, że projekty takie jak Twoje mogłyby być przyszłością muzeów? Że będziemy kiedyś oglądać sztukę w sieci, czy to raczej powinna być symbioza?

Myślę, że to musi być symbioza. My nigdy nie zastąpimy tych wrażeń i odczuć, które mamy, obcując z dziełem sztuki na żywo. Technologia się bardzo rozwija, mamy VR i augmented reality. To są innowacje, które powinny być wykorzystywane przez muzea, czy też inne instytucje. Każda inna branża z tego korzysta, więc czemu nie mieliby tego robić ludzie związani ze sztuką? Z tym, że to nadal powinna być synergia, a nie alternatywa. Mój projekt może być przykładem, zachętą, że można robić coś takiego w Internecie i jest to dla ludzi interesujące. Polish Masters of Art nie sprowadza się to tylko i wyłącznie do podziwiania sztuki w Internecie. Ludzie czasem piszą do mnie wiadomości, że „nie znali tego dzieła, a teraz to faktycznie pójdą do tego muzeum zobaczyć to na żywo”. Niektórzy nie zdają sobie sprawy, że mamy takie znakomite zbiory. Czasami wystarczy ten głupi podpis i informacja o tym, gdzie się coś znajduje. I to już jest mobilizujące. W tej ciężkiej przyszłości Internet czy nowe media to jest coś, na co muzea muszą się otworzyć. Już to robią. Przykładem jest cyfryzacja zbiorów w Muzeum Narodowym w Krakowie. Takie instytucje eksponują może kilka procent swoich dzieł. Pozostała większość leży w magazynach i czeka na swój lepszy czas. I może to jest pole do działania dla nowych mediów. Pozwólmy pasjonatom i fundacjom zajrzeć do tych magazynów. To nam wszystkim wyjdzie na plus.

Skoro mówisz o nowych mediach i nieortodoksyjnych sposobach promocji… jak odnosisz się do nadrukowywania obrazów na ubrania? Nosiłbyś skarpetki z Malczewskim?

To jest trudny temat. Wielu ludzi postrzega to już w granicach kiczu, prawda? Mówią, żebyśmy szanowali te dzieła i pozwolili im wisieć w ramach. Ale z drugiej strony żyjemy w świecie, który jest przesycony informacją. Masą, przeważnie, bzdur. Taki młody człowiek wstaje rano, chwyta telefon i już dostaje jakieś niepotrzebne powiadomienie. Internet to kopalnia rzeczy kompletnie bez wartości. No to jak mam przekonać kogoś, żeby zobaczył tego Malczewskiego na żywo? Może właśnie w taki sposób. Miałem kiedyś z tym problem, że skarpetki to już jest jakiś kicz, ale z drugiej strony patrzę na jedną z najlepiej działających instytucji muzealnych na świecie – Muzeum Vincenta van Gogha w Amsterdamie. Oni się nie wstydzą robienia ani skarpetek, ani chusteczek, ani kubeczków. Sam mam skarpetki z ‘Gwiaździstą Nocą’ van Gogha. O tym artyście wie każdy. Powinniśmy mieć już dawno w Polsce takiego twórcę, który jest znany na świecie na takim poziomie. I może tak być. Bytom zrobił 2 lata temu kolekcję z reprodukcjami najbardziej znanych dzieł Malczewskiego. Jeżeli miałoby to być w przyszłości robione jakościowo, to tak. Jeżeli miałoby się to opierać tylko na zarobku albo masowej produkcji, to nie. Ja jestem otwarty, byleby była w tym jakość.

A nie uważasz, że to trochę spłaszcza tę sztukę?

Zabija, spłaszcza to wszystko. Sztuka jest wielowymiarowa z natury. Nie liczy się tylko kompozycja, dzieła trzeba obejrzeć z każdej strony. Refleksy światła, tekstura… z każdego kąta zupełnie inaczej to wygląda. Dlatego wydaje mi się, że jest to spłaszczanie. Ale gdybyśmy robili to jakościowo i opatrzyli to komentarzem „nie kończ swojego obcowania ze sztuką na tych skarpetkach”, to ma to szansę zadziałać. Możemy się obrażać na to medium, że zabija cały artyzm. Z tym, że z drugiej strony zostanie nam 1% ludzi, którzy chodzą do muzeów. Żyjemy w czasach, w których zainteresowanie sztuką nie jest duże. Raporty Narodowego Instytutu Badania Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów pokazują, że u nas tendencja jest malejąca, jeżeli chodzi o odwiedzanie muzeów. Dlatego musimy robić cokolwiek, żeby zaciekawić ludzi. Niektórzy mówią, że to, co ja robię, to zabijanie artyzmu. Przeglądanie dzieł sztuki na telefonie to zabijanie artyzmu. A ja myślę, że skoro ludzie i tak scrollują te feedy na Facebooku oraz Instagramie i widzą głównie memy oraz fake newsy, to dobrze, że od czasu do czasu ich uwagę przykuje coś wartościowego. Coś, co nie jest śmieszne, a jest powodem do dumy. I Polish Masters of Art jest na to świetnym przykładem. Zaczyna się od jednego polubienia, a potem obserwuję, jak kolejne osoby dostają odznaki „top fan”. Otrzymuję czasem wiadomości, w których ludzie piszą, że „nie zdawali sobie sprawy, że mamy taką świetną sztukę”. Dla mnie to jest najlepsze docenienie mojej pracy. Zależy mi na tym, żeby ta idea się niosła. Ja jestem pasjonatem, nie zależy mi na komercji. Może kiedyś pomyślę o jakiejś fundacji, żeby wykorzystywać potencjał zasięgowy i promować młodych, polskich artystów.

Kiedyś czyli kiedy?

Już staram się to robić, poprzez publikacje opatrzone hashtagiem #YoungMasters. A wybić się jest bardzo trudno. Mamy teraz dziwny ten świat sztuki, którym rządzą konwenanse i interesy. To nie jest matematyka, gdzie wszystko musi się zgadzać. Tu jest dużo do dogadania. A młodzi, zdolni i ambitni artyści bardzo często znakomicie tworzą, ale czasami nie potrafią sprzedać swojej twórczości. Dlatego chcę to dalej pchać w tym kierunku: z jednej strony odkrywajmy nasze dziedzictwo, a z drugiej pozwólmy młodszym ogrzać się przy aurze wielkich twórców.

Często w kontekście współczesnych artystów, słyszy się, że „dzisiaj to już nie ma sztuki”. Przewija się takie przeświadczenie, że „każdy może zrobić taki bohomaz”.

To nie jest domena tylko współczesnej sztuki. Popatrzmy na przykład na Polską Szkołę Plakatu, która kiedyś była doceniania bezdyskusyjnie. Dzisiaj niektórzy sugerują, że „sami by to zrobili lepiej”. To wynika trochę z tego jakie mamy czasy. Pojawiły się nowe techniki, jak na przykład grafika komputerowa, których nikt ze starych profesorów nie uzna za sztukę. A to są artyści, którzy muszą się tak samo napracować. Chociaż straszną prawdą jest to, że przez techniki cyfrowe zanika część tych starszych. Akwatinta, akwaforta, litografia. To są pracochłonne techniki, które wymagają sporych pracowni. A te same rzeczy zrobi ktoś, korzystając z narzędzi cyfrowych. Ja patrzę na to w ten sposób, że zmienia się świat. Dlatego też moderuję dużo dyskusji na Polish Masters of Art. Nie pozwalam sobie na brak kultury. Blokuję ludzi, którzy piszą coś tylko po to, żeby kogoś obrazić. Konstruktywna krytyka i dyskusja są ważne. Ale na hejt nie ma miejsca.

To umiemy doceniać tych naszych rodzimych artystów czy nie?

Myślę, że i to się zmienia. Faktycznie, nie docenialiśmy siebie, woleliśmy oglądać się na zachód, na tych twórców zza oceanu. A mamy przecież u siebie nieprzebrane ilości znakomitych dzieł… Na kanałach Polish Masters of Art pojawiło się już około dziesięciu tysięcy publikacji. A to tylko kropla w morzu całego naszego bogactwa. Ciągle uczymy się doceniać to, co mamy. I myślę, że duży wpływ ma na to jednak obecny klimat i narracja w naszym kraju. Zwraca się teraz uwagę na wszystko co jest nasze, narodowe. Gdzie możemy dokleić tę biało-czerwoną flagę. I chyba faktycznie stajemy się trochę patriotami na polu artystycznym. Cieszymy się z tego, że mamy chociażby Malczewskiego, Chełmońskiego czy Gierymskiego. Zaczynamy też doceniać kobiety, które tworzyły, a przez lata były pomijane. I nie mam na myśli jedynie dużych nazwisk jak Boznańska, która choć znana, to i tak miała ciężko za życia. Uczymy się dostrzegać też takie artystki jak Stryjeńska, która w latach 20. i 30. tworzyła coś, co później przybrało formę ilustracji komiksowych w USA. Gdyby ktoś ją w tamtych czasach znał, gdyby ona wyjechała… myślę, że zrobiłaby furorę z tą swoją kreską. Dobrym przykładem jest też Stanisław Szukalski, który po wojnie [II wojnie światowej – przyp. red.] został wymazany z polskiej historii sztuki. A był to człowiek, który pracował na planach filmowych słynnego Bena Hechta. Inspirował się nim nawet sam Leonardo DiCaprio. To pokazuje, że polscy artyści są często doceniani na zewnątrz, a my przez lata nie byliśmy w stanie ich docenić u nas, w Polsce. Ale to się zmienia. Ostatnio pojawiła się wiadomość o nowym filmie twórców „Twojego Vincenta”, projekcie „Chłopi”. Dystrybutor, firma NextFilm skontaktowała się ze mną z zapytaniem, czy nie chciałbym jako jedna z pierwszych osób podać informacji o tym przedsięwzięciu. Obserwuje mnie 90 tysięcy osób, ale zasięg jednej publikacji to często 100-200 tysięcy. Tak się to niesie. Moim zdaniem, ta kobieta [Dorota Kobiela, reżyserka - przyp. red.] robi super krok, bo „Twojego Vincenta” znają wszyscy na świecie. A teraz będziemy mieli ukłon w kierunku malarzy Młodej Polski. Będzie i Ruszczyc, i Chełmoński, i Wyczółkowski. Crème de la crème Młodej Polski. Myślę, że to będzie ekstra.

Czego Ty sam szukasz w sztuce?

Nie wiem czy jestem w stanie odpowiedzieć. To musi być takie dzieło, obok którego nie da się przejść obojętnie, które prowokuje dyskusję. Budzi kreatywność. Coś, co bezapelacyjnie niszczy obojętność. Przez to przeładowanie informacjami ludzie stają się apatyczni. Jeśli nie będziemy doceniać artyzmu, to sprowadzimy się do poziomu robotów. Tworów, które wypełniają tylko jakieś polecenia. Za 100 lat dużo miejsc pracy zniknie, zastąpią je technologie. Jak nie skupimy się na sztuce, to czym będziemy się zajmować? Jack Ma, chiński miliarder i twórca Aliexpress powiedział, że musimy uczyć przyszłe pokolenia kreatywności. Bo maszyny zastąpią rzemiosło. Myślenie abstrakcyjne, ten ludzki pierwiastek, jest nie do zastąpienia. Sztuczna inteligencja nigdy nie będzie tym dysponować.

A największe marzenie?

Nie mam marzeń, raczej cele i plany. W dłuższej perspektywie chciałbym chyba otworzyć galerię. Tu, w Warszawie. Mógłbym się wtedy skupić na wyszukiwaniu młodych artystów i prezentowaniu ich. Ja mam dosyć oryginalne pomysły na to i mam nadzieję, że jeszcze o mnie usłyszą. O takim freaku, który zdecydował się robić wszystko po swojemu i zaczęło mu to wychodzić. Takie są plany.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

A post shared by Polish Masters of Art (@polishmastersofart) on Oct 6, 2020 at 10:00am PDT