Eryk jest na czas. Sobota, południe. Zaraz po naszej rozmowie ma próby, ale nie o pośpiech tu chodzi. Zauważam to już po kilku minutach. Odpowiedź na pierwsze pytanie jest wyjątkowo intensywna – gest, spojrzenie, ton. Głos przebija się przez muzykę dudniącą z głośnika zawieszonego nad naszymi głowami. Siedzimy w jednej z warszawskich knajp przytulonych do teatru. „Nie przeszkadza ci ten hałas?” – pytam. „Zupełnie nie”, i dalej wyrzuca z siebie myśli. A te krążą wokół tematów egzystencjalnych, społecznych, artystycznych. Jest dobrym aktorem, ale dziś nie gra. Mówi o trudnych emocjach i metodach radzenia sobie z nimi. Co w kontekście filmu „Filip” (reż. Michał Kwieciński), zrealizowanego na podstawie autobiograficznej powieści Leopolda Tyrmanda, jest znaczące. Tytułową rolą Kulm jr opowiada historię złamanego przez wojenną rzeczywistość chłopaka, którego przy życiu trzyma pragnienie zemsty, instynkt przetrwania. Eryka też nie oszczędzało życie, kilka lat temu w niewielkim odstępie czasu stracił ojca i matkę. Ale ich śmierć sprawiła, że w mroku zaczął szukać światła.

Maja Chitro/ELLE: „Żyjemy tak, jak śnimy – samotnie”, zapisał w „Jądrze ciemności” Joseph Conrad. Samotność dotyka też Twojego filmowego bohatera. Jak sobie z nią radzi?

ERYK KULM JR: Zatupuje ją, jest cały czas w ruchu. Nieważne, co się dzieje, ważne, że jest ruch – powtarza przyjacielowi, Pierre’owi. Filip próbuje wyprzedzić swoje myśli, żeby go nie dopadały. Dopuszcza je do siebie wyłącznie, gdy tańczy, jest z sobą w kontakcie. To takie intuicyjne oczyszczenie, bo nikt mu nie powiedział, jak radzić sobie z samotnością.

A Ty jak sobie z nią radzisz?

Mam przyjaciół, ośmioosobową ekipę. To dla mnie bufor. No i samoświadomość – codzienna praca i uzmysławianie sobie tego, że jesteśmy samotni. Wczoraj przeczytałem, że „możesz stać się siłą nie do zatrzymania, kiedy zdasz sobie sprawę z tego, że możesz to zrobić samemu”. Największe rzeczy w życiu osiągamy sami, choć ludzie wokół są ważni. Problem pojawia się, gdy nie potrafimy dać sobie rady z własnymi myślami, oczekujemy, że ktoś będzie je zagłuszał.

Na przykład?

Że umrzemy, pewnego dnia nas nie będzie. Nie znaczymy nic więcej niż tyle, ile nasza obecność tu. Nie zmieni tego fakt, czy jesteśmy bogaci, czy biedni. Próbujemy znaleźć ekwiwalent życia w pieniądzach, karierze, odległych celach. Dzięki temu czujemy się rozgrzeszeni z teraźniejszości. „Za 10 lat będę szczęśliwy” – czyli teraz możesz nie być?

Takie ustalanie celów pomaga nam chyba w dzisiejszym świecie przetrwać. Dążymy do czegoś i to nadaje naszemu życiu sens.

Jim Carrey w jednym z wywiadów opowiadał, że zanim dostał rolę w „Masce”, nie było łatwo. Wierzył, że gdy zdobędzie pieniądze, w końcu stanie się szczęśliwy. Gdy już zarobił miliony dolarów, okazało się, że wpadł w depresję. Pomóc znaleźć sens może nauka bycia z sobą. Zrozumienie, czym jest życie, jego koniec, śmierć bliskich, to, że kładziemy się spać sami i budzimy się sami. Mówi się, że ciężkie czasy tworzą silnych ludzi, silni ludzie tworzą lekkie czasy, a lekkie czasy – słabych ludzi. Jesteśmy słabi, bo przecież nie musimy być silni.

Czasy, w których żyjemy, nie są ciężkie? 

Hans Rosling w „Factfulness” wyjaśnia, co sprawia, że na świat spoglądamy w czarnych barwach, choć powinno być zupełnie inaczej. Mamy poprawę jakości życia, powszechny dostęp do nauki, do opieki medycznej, niski wskaźnik umieralności. Nigdy w historii tak wielu ludzi nie żyło tak dobrze jak teraz. Prosty dostęp do transportu, edukacji, internetu. Możemy zarządzać światem z domu.

Brzmi dobrze.

Myślę, że tak jest. Istotne są nasze wibracje. Przyciągamy to, o czym myślimy. Więc smutek przyciąga smutek. Bez względu na to, co dzieje się w moim życiu, sam podejmuję decyzję, czy będzie ono dobre, czy złe.

Mamy się bronić przed smutkiem? Niezdrowo.

Z doświadczenia wiem, że nie można odrzucać złych emocji, ale przede wszystkim nie można się im oddawać. Jest teraz taki czas, że wracam do domu i ryczę przez godzinę. Nie oszukuję się, że tego nie ma. Krzyczę do świata, wkurzam się, ale z tyłu głowy wiem, że będzie dobrze. Zdaję sobie sprawę z tego, jak wygląda świat, jest wojna, mnożą się absurdy.

W „Filipie” oprócz samotności pojawia się też kwestia zemsty. Choć ta przecież nigdy nie pomaga...

Patrzymy na zemstę z naszej perspektywy, ale weźmy pod uwagę, że Filip jest jedynym ocalałym, jego ukochani nie żyją, on też miał powielić ich los. Państwo chce go unicestwić, więc udaje kogoś innego. Ciężko nie myśleć wtedy o zemście.

Już sama myśl o niej jest niszcząca.

Bo energia skierowana na krzywdzenie drugiego człowieka niszczy. Zemścić się jest łatwiej, niż wybaczyć.

Mamy tendencję, by wszystko oceniać niezależnie od tego, czy coś przeżyliśmy, czy nie. To znak naszych czasów.

Często słyszę pytanie, czy lubię Filipa, czy widz go polubi. Nie o to chodzi. Film jest opowieścią, której masz doświadczyć, historią, którą masz przeżyć. Nie podoba mi się, jak Filip traktuje kobiety, ale cenię to, że mimo samotności się nie poddał. Nie lubię, że jest nihilistą, egoistą wyprutym z emocji. Ale lubię, że cały czas o te emocje walczy, próbuje. Filip jest bohaterem heroicznym, prawdziwym. To nie superbohater, ale człowiek z krwi i kości, który usiłuje podnieść się z tragedii. Czy mu się uda? Do końca nie wiemy.

Ciekawa jest też kwestia języka. W filmie grasz po polsku, niemiecku, francusku, w jidysz. Inaczej brzmi wyznanie „kocham cię” w języku ojczystym i w obcym. Ma inny ładunek emocjonalny.

W szkole aktorskiej mówi się: „Żebyś wiedział co, a nie jak”. Czyli myśl, co chcesz powiedzieć, a nie jak to zrobić. Jeśli faktycznie czujesz miłość, taki sam ładunek będzie niosło niemieckie „ich liebe dich”, angielskie „I love you” czy polskie „kocham cię”. Niemieckiego do roli uczyłem się od zera, przez pół roku przed zdjęciami miałem lekcje każdego dnia. Francuski był obecny w domu, moja mama mówiła perfekcyjnie.

Za tę rolę dostałeś Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. Jakie znaczenie mają dla Ciebie wyróżnienia? Przywiązujesz się do nich?

Niewątpliwie bardzo miło jest zostać dostrzeżonym przez wybitnych artystów, bo przecież najczęściej jury składa się z ludzi, których cenię. Jeżeli takie grono zauważy coś wyjątkowego w roli, którą zrobiłeś, i uzna twoją wartość w tym wszystkim, to daje jakiś napęd. Ale cały czas powtarzam sobie i staram się to wciąż wyjaśniać – nagrody nie mogą mnie tworzyć, być celem mojego aktorstwa czy w ogóle sztuki. Moim celem w życiu – nie tylko zawodowym, lecz także prywatnym – nigdy nie była chęć zdobywania nagród. A jeżeli pewnego dnia tak się wydarzy, będę musiał zrezygnować ze swojego zawodu, bycia aktorem. Moimi największymi nagrodami przede wszystkim mają być poruszeni widzowie. Jeżeli kocham aktorstwo, to dla niego samego, bez dodatków, bez wyróżnień. I nie chcę myśleć o sukcesie tego, co robię, w kontekście zdobytych statuetek. Najważniejsze jest dobrze wykonać swoją robotę. To kompensuje wszystko.

Twoje marzenia z dzieciństwa wiążą się z artystycznym domem – ojciec był muzykiem perkusistą, mama malarką. Pamiętasz pierwsze świadome zetknięcie ze sztuką? Co to było?

Muzyka. Mój ojciec był jazzmanem. Zacząłem grać na pianinie jako trzylatek. Ze słuchu powtórzyłem „Sambę de Janeiro”. Gdy rodzice to usłyszeli, wysłali mnie do szkoły muzycznej. Ale w końcu, chyba podświadomie, postanowiłem wybrać inną ścieżkę. Mam więc poczucie, że wszystko zrobiłem sam.

Myśl o aktorstwie była podyktowana jakimś momentem granicznym?

Zawsze ekspresyjnie wyrażałem swoje myśli. Byłem śmieszkiem, robiłem największe dramy.

To praca czy powołanie?

Jedno i drugie. Trudny zawód, jeśli chodzi o psychikę – ciąży na tobie odpowiedzialność za film, który robisz, za kilkadziesiąt osób na planie, za ogromny budżet, swój wizerunek. Każdy ci patrzy na ręce.

Jak sobie z tym radzisz?

Wystarczy nie czytać komentarzy.

Jakie widzisz momenty przełomowe w swojej karierze?

„Rewizor” wystawiany w Studiu – pierwsza moja główna rola, i to w teatrze. Przełomem był też „Bodo”, bo poznałem Michała (Kwiecińskiego, reżysera – przyp. red.) i zrobiliśmy „Filipa”. I „Mowa ptaków” Xawerego Żuławskiego, która zmieniła moje myślenie o sztuce. Dała mi siłę na niezgodę. Xawery przekazał mi kiedyś myśl swojego ojca – że kluczem do wolności jest słowo „nie”. Kieruję się tym w życiu.

Kiedy jesteś z siebie najbardziej dumny?

Gdy nie muszę się oszukiwać. I kiedy wiem, że zrobiłem wszystko, co mogłem, na sto procent, bo bywam leniwcem. „Filip” był zagrany na maksa. Jestem z niego zadowolony.