Od 20 lat buntuje się przeciwko modzie irracjonalnej, teatralnej, spektakularnej za wszelką cenę. Udowadnia, że kobiety mogą wyglądać fantastycznie, będąc po prostu sobą. Ubrania, które tworzy, wchodzą na stałe do klasyki mody. Zdobione etniczne marynarki pudełkowe, skórzane spodnie rurki nad kostkę, krótkie jedwabne sukienki boho. Każda z nas, nawet jeśli nie zdaje sobie z tego sprawy, ma w szafie coś inspirowanego jej projektami. Teraz bez wydawania fortuny możemy mieć ubrania z metką Isabel Marant. Do H&M właśnie wchodzi limitowana kolekcja projektantki. Z Isabel Marant spotykam się w Paryżu w dzielnicy Saint Germain. W przestronnym minimalistycznym białym studiu wiszą wszystkie projekty z kolekcji. Marant podchodzi do mnie z talerzykiem z ciastem drożdżowym. Podaje mi rękę. Całą w lukrze. Zawstydzona wyciera dłoń w jedwabną minispódnicę z falbaną. Włożyła do niej szary sprany T-shirt i kurtkę bomber w hawajskie kwiaty. Lekko mokre siwe włosy idealnie współgrają z jej opaloną cerą i naturalnym makijażem. Czytałam w wywiadach, że całe życie czuła się brzydka. Gdy się uśmiecha wydaje mi się jedną z najpiękniejszych kobiet na świecie. Ma w sobie nonszalancki, paryski urok, który sprawia, że myślę: „Właśnie taką kobietą chciałabym być”.

ELLE Świat mody oszalał na punkcie Twoich kolekcji. Młode kobiety chcą wyglądać jak modelki na Twoich pokazach. Nonszalancko, rockowo, na luzie. Masz intuicję, która Ci podpowiada, czego pragną kobiety?

ISABEL MARANT Sama jestem kobietą, i to dość twardo stąpającą po ziemi. Do mody podchodzę bez złudzeń. Mogłabym projektować suknie balowe czy seksowne kreacje wieczorowe, ale zadaję sobie pytanie: „Po co?”. Czy włożyłabym coś takiego? Jak często kobieta nosi kreacje, które wyglądają jak ozdoby choinkowe? Większość z nas ubiera się na co dzień – do pracy, na spotkania z przyjaciółmi, na spacer z dziećmi. Potrzebujemy dobrych dżinsów, miękkich sukienek, które się nie gniotą, marynarek, które pasują do wszystkiego. Rzeczy, które projektuję, są praktyczne, świetnie się noszą. Dlatego kobiety wracają do moich butików. Nie sprzedaję ubrań na jednorazowe wyjścia! Myślę, że w dzisiejszych czasach ludzie i tak mają za dużo rzeczy. W pewnym sensie jestem minimalistką. Nie chcę tworzyć rzeczy zbędnych.

ELLE Podobno jako nastolatka nienawidziłaś mody.

I.M. Moja mama była modelką. Wydawała mi się zawsze niezwykła, piękna jak anioł, ale jednocześnie obca, niedostępna. Moi rodzice się rozwiedli, gdy miałam sześć lat i zamieszkałam z ojcem, który ciągle mi powtarzał, że świat mody jest zły i zepsuty. Miał pewnie trochę racji... Jego nowa żona była ucieleśnieniem stylu lat 80. Jak gwiazda „Dynastii”. Te ilości satyny, złota... Nienawidziłam tego stylu. Inspiracją dla mnie była moja opiekunka. Nosiła okropne ciuchy, ale nosiła je w nonszalancki, rebeliancki sposób.

ELLE Kopiowałaś ją?

I.M. Trochę. Zawsze chodziłam oryginalnie ubrana do szkoły. Nosiłam sukienki vintage, dużo warstw. Poprosiłam tatę, by kupił mi maszynę do szycia. Przerabiałam stare kurtki wojskowe, a nawet stare koszule taty. Wyglądałam bardzo grunge’owo. Tak się zaczęło. Później zafascynowana Sex Pistols uszyłam kilka T-shirtów i sprzedałam je do butiku w paryskiej dzielnicy La Halle. Potem przyszedł czas na kolekcję punkowej biżuterii. Myślałam, że buntuję się przeciwko modzie, aż pewnego dnia zrozumiałam: przecież właśnie to jest moda!