To nawet nie tak, jak mówił w „Rejsie” Inżynier Mamoń, że w filmie polskim: „Proszę pana, to jest tak: nuda… Nic się nie dzieje, proszę pana.”. Dzieje się i to całkiem sporo. Dwie zaprzyjaźnione pary z dziećmi (właściwie zaprzyjaźnionych jest 1,5 pary) jadą na wspólne wakacje na Bornholm. Maja (Grochowska), zdaje sobie sprawę, że jej życiowa rola – matki, żony, to dla niej zbyt mało, a do tego, nie ma wrażenia, że gra ją oscarowo. Jej mąż Hubert (Stuhr) zastanawia się, czy to aby na pewno dobrze, że ożenił się ze swoją pierwszą miłością, czy nie czekała/czeka go inna, lepsza, piękniejsza, bardziej namiętna rzecz jasna. Jego przyjaciel Dawid (Damięcki) niedawno się rozwiódł i układa sobie życie z dużo młodszą Niną (Polak), początkującą psycholożką, starając się nie stracić dobrego kontaktu, jaki miał z synem i jednocześnie delikatnie testując czy między nim a Mają (jego dawną dziewczyną), nie ostała się odrobina chemii.

Trzeba, więc przyznać, że mamy wszystkie składniki na dobry film, do wyboru: komedię romantyczną, esencjonalną obyczajówkę (satyrę lub dramat) lub nawet thriller psychologiczny. I być może to właśnie mnogość opcji stała się dla reżyserki „Bornholmu” problemem. Śmiać się tu nie ma z czego, choć Maciej Stuhr potrafi być mimochodem zabawny np., gdy nie podoba mu się modelowy porządek w krainie hygge. Płakać w sumie też nie, chociaż zdarzyła się chwila, że chciałam w imieniu Mai głośno wrzasnąć. Inne emocje? Może irytacja, gdy dobrze grana przez Jaśminę Polak, Nina zbija starszych i bardziej doświadczonych z tropu, cytując proste psychologiczne wyjaśnienia różnych spraw.

Anna Kazejak, mówi, że chciała przełamać tym obrazem tabu, że za chwilę w naszej rzeczywistości opowieść o „poluzowaniu kagańca matki”, o pojawiających się po czterdziestce dylematach, związanych z kobiecą seksualnością może okazać się nie do zrealizowania. Tak, to rzeczywiście prawdopodobne. Problem w tym, że niczego nowego z filmu się nie dowiemy, ani też nie poczujemy emocji głównej bohaterki na tyle mocno, by miały one na nas wpływ, skłaniały do głębszych przemyśleń, przewartościowań. Tematy: trwałość związku, wychowywanie dzieci, seks, pożądanie, przyjaźń nie splatają się w ciasny warkocz, nie trzymają widza w napięciu, w oczekiwaniu. Szkoda, bo w tym kontekście zakończenie nie robi wrażenia i znów – do niczego nie prowokuje. „Fucking Bornholm” jest dla mnie jak danie z przyzwoitej, szkolnej stołówki –  da się zjeść, ale jutro już o nim zapomnę.