Dziś pierwszy raz uczestniczyłaś w prezentacji ramówki TVN, jako jedna z gwiazd serialu tej stacji. 
Eliza Rycembel: Czułam się tam jak intruz, ale było to ciekawe doświadczenie. Nie uciekam przed tym, wiem, że to część pracy. Podobnie mam z Instagramem – to nie jest moje medium, ale wiem, że bywa przydatne zawodowo.

W jakim sensie to nie Twoje medium, przecież jesteś młodą dziewczyną…
Czasami czuję się, jakbym była z poprzedniej epoki, analogowa. Pierwsze kroki na Facebooku bardziej mnie przerażały, niż kręciły. Samo słowo „Instagram” jest w moich ustach jeszcze tak bardzo nieułożone… To ciągle za ciasny but, ale nadrabiam. 

Na czym jeszcze polega Twoja analogowość? 
Nie wyobrażam sobie czytać książki czy scenariusza tylko na iPadzie. Na próbie muszę mieć papier. Jestem wzrokowcem, dużo szybciej zapamiętuję tekst, który sama ręcznie ­zapiszę na marginesie: uwagi, notatki, lepiej wtedy rozumiem, o co mi chodziło. Książki czytam tylko papierowe. Z człowiekiem też wolę się spotkać. Mam 27 lat i dobrze pamiętam ­dzieciństwo, kiedy pisało się listy do koleżanek, wysyłało ­pocztówki do rodziny i jeszcze nie było telefonów komórkowych, a kiedy już się pojawiły, to SMS-y miały ograniczoną ­liczbę znaków. To był wspaniały czas, chociaż nie narzekam na to, co jest teraz – technologia umożliwia mi wiele rzeczy, mogę brać udział w międzynarodowych castingach czy rozmawiać z ludźmi na drugim końcu świata. 

Bardzo dużo grasz. W ambitnych filmach głośnych reżyserów, ale też w serialu TVN, który wraca po wielu latach. To nie jest trochę zaprzedanie duszy diabłu?
Miałam taką obawę. Podobnie było przy serialu „Belfer”. Ale ostatecznie przeważa scenariusz i to, z kim pracuję. Scenariusz „Odwróconych” bardzo mi się spodobał. Chciałam pracować na planie z Jankiem Holoubkiem czy Michałem Gazdą. Poza tym mam duży sentyment do tego serialu, oglądałam go w dzieciństwie! Teraz gram córkę Roberta Więckiewicza. 

A popularność?
Trochę mnie przeraża, bo lubię swoją anonimowość. Ale też wiem, że nie trafię do szufladki szeroko rozumianego show-biznesu, bo w tym roku mam jeszcze dwie inne premiery filmowe i teatralne. Mam poczucie, że robię swoje i dopóki nie robię ­tego dla pieniędzy, jest OK. 

A nie robisz dla pieniędzy?
Raczej nie. Należę do offowej grupy Potem-o-tem, z którą pracuję nad spektaklem. Sami wkładamy pieniądze w to, żeby coś stworzyć i potem wystawiać. Wolałabym zrezygnować z pewnych rzeczy, niż wchodzić w nie tylko dla zarobku. Chyba jestem ideowcem?


A co jest dla Ciebie dziś materialnym minimum?
Nie mam imperatywu posiadania. Lubię mieć, ale nie muszę. Oczywiście fajnie byłoby mieć swoje mieszkanie. Korzystam z samochodu, ale nie jeżdżę nim po mieście – transport publiczny jest tak dobrze rozwinięty, że wszędzie mogę dojechać rowerem lub tramwajem. 

Jesteś warszawianką. Jakie miejsca w Warszawie łączą się z ważnymi wydarzeniami?
Wychowywałam się na Muranowie i mam gigantyczny sentyment do tej dzielnicy. Od dziecka chodziłam do kina Muranów – raz, podczas projekcji bajki o wojowniczce Mulan, spaliła się taśma! Na mojej mapie są jeszcze: kino Femina, kamieniczki, Ogród Saski, weekendowe spacery z dziadkami i mamą. Dziś uwielbiam warszawski Manhattan – na placu Grzybowskim, gdzie stare budynki odbijają się w szkle nowych wieżowców. Lubię w Warszawie wszystkie zielone miejsca, parki i lasy – Las Bródnowski lub Puszczę Kampinoską – jeździłam tam na spacery, kiedy byłam mała. Teatr Nowy. Mam miłe wspomnienia z teatrem muzycznym Roma, w którym stawiałam pierwsze kroki na scenie, bardzo lubię musical. Teatr Wielki, w którym pasjami oglądałam spektakle baletowe. Sama zresztą tańczyłam. Intrygowały mnie zawsze magiczne miejsca: słyszałaś, że pod teatrem Roma jest cmentarz żydowski?

W „Ciemno, prawie noc” grasz siostrę głównej bohaterki, która próbuje ją ustrzec przed mitycznym złem. Dziewczynę, która widzi świat materialny i magiczny na równych zasadach. Jak jest z Tobą?
Jestem bardzo racjonalna, pragmatyczna i zdefiniowana. Nie umiem sobie wyobrazić istnienia duchów. W dzieciństwie się ich bałam, dziś wszystko sobie wytłumaczę. Bardziej się boję zła w ludziach. Duchy, jeżeli są, to chyba nie po to, by krzywdzić fizycznie. Moja bohaterka, Ewa, żyje z głową w chmurach, bo przeszła tak wiele, że musiała sobie stworzyć alternatywny świat, do którego może uciec. Dla swojej młodszej siostry jest jak matka, ciągle jednak pozostaje dziewczynką. Trudna kombinacja. 

Często grasz właśnie takie kobiety o fizyczności dziewczynek, które mają w oczach totalną dorosłość. Co jest bardziej Twoje: dziewczęcość czy dojrzałość?
Teraz trudno jest mi się wcielać w 16-latkę. Dużo łatwiej byłoby mi zagrać dojrzałą postać. Jestem bardzo szczęśliwa, że ciągle wyglądam na 16 lat, ale to ma też swoje konsekwencje: często traktuje się mnie infantylnie. Mam duży dystans do siebie, więc nie robię z tego problemu, ale jednocześnie mam poczucie, że muszę walczyć o swoje, zaznaczać pozycję. Zwłaszcza kiedy ktoś do mnie mówi jak do dziewczynki: „Elizka”. Asertywność w mojej pracy jest bardzo istotna. 

Od dawna jesteś dorosła?
Cały czas mam w sobie dziecko, które staram się pielęgnować. A dorosła staję się na potrzeby świata, żeby się z nim komunikować. 

I na potrzeby postaci?
Lubię myśleć o aktorstwie jako o zabawie, nakładaniu ról. Tak jak bawią się dzieci: „Teraz ty powiesz to, a ty tamto”. W postać trzeba się wczuć, ale za to odpowiada przygotowanie merytoryczne czy też kostium. Dla mnie ważne są buty we wcielaniu się. Lubię sobie odpowiedzieć na elementarne pytania o relacje, jakie są między moją postacią a pozostałymi, gdzie jest miłość, a gdzie nienawiść.

Nie grasz łatwych postaci. W „Obietnicy” wymuszasz morderstwo, w „Ciemno, prawie noc” popełniasz samobójstwo, w „Ninie” jesteś lesbijką, w Polsce, gdzie to jest tabu. W jakim sensie Twoje aktorstwo jest zabawą?
Jest w tym element psychopatii, każdy aktor ma w sobie trochę szaleństwa, musi je mieć. Chcę, żeby to szaleństwo było jednak kontrolowane, dlatego tak bardzo nie wyobrażam sobie wejść do końca w rolę, bo wtedy byłoby to czyste szaleństwo, nie do ogarnięcia. Lubię mieć dystans. 

Czy po tym, kiedy partnerowałaś na ekranie Andrzejowi Chyrze w filmie „Carte Blanche”, onieśmiela Cię jeszcze, że grasz w Robertem Więckiewiczem?
Może nie onieśmiela, ale jest dla mnie czymś ekscytującym, że spotykam człowieka, którego od dawna cenię. Że mogę z nim porozmawiać, poznać go. Z Robertem mieliśmy ­wiele 
takich rozmów, wcale nie tylko o naszych postaciach. Nieraz mi też pomógł, kiedy coś mi nie wychodziło, po prostu mówił „odpuść”. To samo usłyszałam od Andrzeja Chyry przy „Obietnicy”, kiedy nie potrafiłam osiągnąć pewnych ­stanów na zawołanie. I wtedy do głosu dochodzą prawdziwe emocje.

Co jest jeszcze trudne na planie?
Właśnie techniczne rzeczy: płacz, sceny intymne, które są niezręczne. Dotyk, udawanie seksu, oddech, dźwięki. To dla mnie bardziej stresujące niż sama nagość. 

A trudniej się całować na planie z mężczyzną czy z kobietą?
Nie ma znaczenia. Przecież umówiłam się z sobą, że to zabawa, więc nie dzieje się to naprawdę. Moje życie prywatne nie ma z tym nic wspólnego, nie całuję się na planie z tym, z kim bym chciała. 

Która z postaci, które zagrałaś, jest Ci najbliższa?
Magda z „Niny” Olgi Chajdas. Podobnie jak ona wiem, ­czego nie chcę. Czasem nie wiem, czego chcę, ale czego nie chcę – wiem zawsze. Lubię niezależność tej postaci, jej ­odwagę, to, że jak ma coś zrobić, po prostu to robi, nie żałuje już potem niczego. Brakuje mi tego trochę, chciałabym umieć nie żałować. Do historii przejdzie przynajmniej jeden dialog z tego filmu. Kiedy bohaterka grana przez Julię Kijowską, pytana o homoseksualizm, odpowiada, że nie jest homoseksualna ani heteroseksualna, tylko „magdoseksualna”. Dla mnie to najważniejsza kwestia w filmie. Uważam, że w miłości nie ma znaczenia płeć, tylko człowiek, w którym się zakochujesz. 

A kobiety się w Tobie kochają po tym filmie?
Zdarzyło się… Usłyszałam od jednej dziewczyny po projekcji, że skoro nie jestem lesbijką, to ona nie lubi tego filmu. Poczułam się doceniona, że moja praca wzbudziła emocje, ale z drugiej strony smutek – co mogę zrobić? To tylko postać. 

Widzowie kochają się w aktorach.
To prawda. Ja się kochałam w Orlando Bloomie, Antonio Banderasie, a już najbardziej w Garym Oldmanie! 

Twoja mama jest psychologiem. Czy to Ci dało jakieś narzędzia, których używasz w pracy?
Być może łatwiej mi zadawać pewne pytania o moje postacie. Może jestem wobec nich bardziej empatyczna. Ale ­mama nigdy nie była dla mnie psychologiem, nie stosowała wobec mnie tych narzędzi. Była po prostu mamą, która mnie wspiera i z którą mam bliską relację. Jest twardzielką, co zawsze w niej podziwiałam i szanowałam. Przejęłam od niej tę umiejętność, żeby działać. 

Pozwalała Ci na wszystko?
Zawsze konkretnie pytała o to, czego chcę. Nigdy mnie do niczego nie zmuszała. Byłam ruchliwym dzieckiem, dlatego zapisywała mnie na różne zajęcia sportowe, skoki do wody, batuty, balet. Jedyne, co było ważne – żeby robić to porządnie. 

Masz łatwy charakter czy trudno z Tobą wytrzymać?
Z aktorem w ogóle trudno jest być. Jestem poukładana i moje życie jest w miarę stabilne, ale na pewno trudno ze mną ­wytrzymać, kiedy kręcę film. Przyłapuję się na tym, że jestem wtedy dla najbliższych zwyczajnie nieznośna. Zasypuję ich opowieściami o sobie, a czasem przenoszę pewne emocje do domu. Ale cały czas nad tym pracuję. 

Może też dlatego, że tak niesamowicie szybko i dobrze rozwija się Twoja kariera? 
Czasem nie mogę uwierzyć w swoje szczęście, tyle wspaniałych nazwisk, z którymi mam okazję współpracować: Borys Lankosz, Olga Chajdas, Jan Komasa, Julia Kijowska, Magda Popławska, wielu, wielu wspaniałych. Ja naprawdę nie marzyłam, że zostanę aktorką, to było hobby. Chciałam być lekarzem, neurologiem. Przepiękny zawód i bardzo trudny. Ale chyba już nim nie zostanę.

Rozmawiała Anna Luboń

Rozmowa ukazała się w kwietniowym numerze ELLE w 2019 roku