Mimo że często stały w cieniu projektantów, miały znaczący wpływ na to, jak finalnie wyglądały ich kolekcje. Nie były „tylko” muzami, które inspirowały swoich mistrzów, bo w pracowniach, studiach projektowych czy za kulisami pokazów odpowiadały za coś więcej niż twórczą atmosferę. Kreowały, doradzały, zarządzały, w czym pomagały im dobry gust i wyjątkowy styl. Każdą z nich śmiało można nazwać prawą ręką projektanta, a ich osobowości były równie niepowtarzalne jak kreacje, które dzięki nim powstawały.

Seksowna Carine Roitfeld

Szpilki, czarne, ołówkowe spódnice, koszule w męskim stylu, spod których wystaje czarna bielizna, wiązany w talii, lakierowany trencz. Carine Roitfeld nosi się dziś, w wieku 67 lat, tak samo jak 30 lat temu, chociaż porzuciła naturalne futra, jej okulary przeciwsłoneczne zwiększyły rozmiar, a spódnice wydłużyły się o kilka centymetrów. Nadal też nie uznaje toreb, bo jak mówi: „Wierzę w kobietę Yves Saint Laurent, która albo trzyma ręce w kieszeniach spodni, albo trzyma za rękę kochanka”. Jest bezsprzecznie ikoną paryskiego szyku, tak cool, że to aż zawstydzające. Po długiej przerwie znowu zaczęła nosić dżinsy, z którymi nie rozstawała się w latach 80., gdy stylizowała sesje najpierw dla francuskiego ELLE, a potem magazynu „Glamour”.

Nie da się nauczyć bycia elegancką, ale można nauczyć się unikać pomyłek. Reszta jest instynktowna.- Carine Roitfeld

Jej sposób patrzenia na modę zmienił się, kiedy na początku lat 90. poznała fotografa Mario Testino. Razem stworzyli tandem, z którym chcieli pracować wszyscy, także młody Teksańczyk Tom Ford, przejmujący właśnie stery w domu mody Gucci. Jak mówiła Roitfeld: „Dla nas Gucci to było dno. Ale zgodziliśmy się współpracować nie ze względu na markę, tylko na niego. Był przystojny i szykowny”. Ich estetyka idealnie wpasowała się w seksowny glamour lansowany przez Forda. Od połowy lat 90. Carine pomagała mu też w aranżacji widowiskowych pokazów i zajęła się koncepcją kampanii reklamowych, tak prowokujących, że przyniosły jej miano królowej porno szyku. Ale czasem inspirowała Forda po prostu sposobem, w jaki zakładała nogę na nogę. Doradzała mu do końca jego kadencji w marce, czyli do 2004 roku. Modową rewolucję kontynuowała przez siedem lat jako naczelna francuskiego „Vogue’a”. Na krytykę swojej kontrowersyjnej estetyki odpowiadała: „Niech inne będą piękne. Ja mam charyzmę”.

Nonszalancka Elsa Peretti

Kolejne pokolenia usłyszały o niej dzięki hitowi Netflixa o słynnym amerykańskim projektancie Halstonie. Serialowa Peretti, grana przez Rebeccę Dayan, zadawała szyku w lejących, czarnych tunikach, szyfonowych koszulach, skórzanych spódnicach lub dzianinowych spodniach. W identycznych stylizacjach ta prawdziwa była widywana w latach 70., czego dowodzą setki zdjęć, jakie zalały Pinterest.

Duży, diamentowany naszyjnik jest okropnie nowobogacki. Ludzie, którzy mają fortuny, od lat nie noszą takich rzeczy. - Melsa Peretti

Znakiem rozpoznawczym Peretti była przede wszystkim duża, geometryczna biżuteria, którą zaczęła tworzyć jeszcze jako modelka w latach 60., gdy przeniosła się z rodzinnych Włoch do Nowego Jorku. Nie musiała pracować – pochodziła z zamożnej rodziny – ale chciała być niezależna. Podobno nie znosiła pozować, choć wychodziło jej to nadzwyczaj dobrze. Na jednym ze słynnych zdjęć, które zrobił jej Helmut Newton, stoi w stroju króliczka na tle Manhattanu. „Elsa różniła się od innych modelek. Nie była klasycznym wieszakiem na ubrania. Każda suknia, jaką włożyła, sprawiała wrażenie jej własnej” – mówił Halston, który poznał Peretti podczas przymiarek. Zaprzyjaźnili się. Wkrótce zaczęła tworzyć biżuterię do jego kolekcji: prostą, masywną, przeskalowaną. Pod wpływem naszyjników, kolczyków czy bransolet każdy look Halstona nabierał siły. Elsa nie czuła jednak, by była za to odpowiednio wynagradzana. Gdy za wykreowanie flakonu perfum dostała futro z soboli, poczuła się urażona i je spaliła. Po ponad dekadzie pracy z projektantem, pod koniec lat 70., przyjęła propozycję od Tiffany’ego, co otworzyło nowy rozdział w jej karierze. Projektowała biżuterię inspirowaną światem przyrody. Jej modele przypominały skorpiony, węże, rozgwiazdy, a nawet ludzkie kości. Były nie tylko oryginalne, lecz także – jak mówiła Liza Minnelli – „zmysłowe i seksowne”. Zmarła w zeszłym roku, mając 80 lat.

Ekscentryczna Isabella Blow

W kształcie homara, latającego spodka, tradycyjnej japońskiej chaty, zamku, abstrakcyjnych figur geometrycznych… Im bardziej ekscentryczny, tym lepiej. Kapelusz, a miała ich setki, był znakiem rozpoznawczym Isabelli Blow. Często też odwracał uwagę od jej równie spektakularnych kreacji: jedwabnych sukni z piórami marabuta, garsonek z tkanin w szachownicę czy spódnic z nadrukowanymi jaskółkami. Za szalonymi, ekstrawaganckimi strojami kryła się kobieta niezwykle kreatywna, ale pogrążona w smutku. Blow już jako nastolatka walczyła z depresją. Przyczyniły się do niej także rodzinne tragedie, począwszy od śmierci dwuletniego brata, który utonął w basenie, po rozwód rodziców i porzucenie przez matkę. Wiatru w żagle nabrała, gdy w wieku 20 lat przeprowadziła się do Nowego Jorku. Studiowała starożytną chińską sztukę na Uniwersytecie Columbia, włóczyła się po mieście z Andy Warholem i Jeanem-Michelem Basquiatem, a wkrótce została asystentką Anny Wintour.

Noszę kapelusze, żeby trzymać ludzi na dystans. Nie chcę być całowana przez obcych, gdziekolwiek się pojawię. - Isabella Blow

Po powrocie do Londynu zaczęła pracować jako stylistka – najpierw dla „Tatlera”, następnie „The Sunday Times”, zdobywając opinię mecenaski nowych talentów. Odkryła m.in. projektanta Husseina Chalayana i modystę Philipa Treacy’ego, którego kapeluszom pozostała wierna. Jako pierwsza poznała się też na talencie Alexandra McQueena już podczas jego dyplomowego pokazu na Central Saint Martins. Po prezentacji, za pięć tysięcy funtów, wykupiła całą kolekcję: „Nie obchodził mnie on, tylko jego ubrania” – tłumaczyła. Szybko zmieniła zdanie, użyczając projektantowi piwnic swojego domu na pracownię. Jako jedna z nielicznych zwracała się do niego pełnym imieniem: „Wszyscy nazywają go Lee, a ja Alexander – od Aleksandra Wielkiego”. Przez lata mu doradzała i pierwsza oglądała jego kolekcje. Raz, w 1994 roku, wystąpiła nawet w roli modelki McQueena podczas pokazu. Nigdy jednak nie pracowali razem na stałe, nawet wtedy, gdy w markę zainwestowała grupa Kering, co zresztą miała mu za złe. „Wszyscy dostali kontrakty, a ona dostała darmową sukienkę”, wspominała przyjaciółka Blow, Daphne Guinness.

Isabella zmarła w 2007 roku. Wiele razy próbowała popełnić samobójstwo, tym razem skutecznie. W jednym z wywiadów mówiła: „Kiedy czuję się źle, idę do Philipa Treacy’ego po nowy kapelusz, żeby zakryć twarz. A gdy jestem w totalnym dołku, do lekarza po recepty”.

Dziewczęca Katie Grand 

„The Daily Telegraph” napisał, że to najbardziej wpływowa stylistka świata. Jej CV faktycznie jest imponujące. W swojej ponadtrzydziestoletniej karierze Katie Grand pracowała z mnóstwem utalentowanych projektantów. Najściślej z Luellą Bartley, Giles’em Deaconem, Miucią Pradą i Markiem Jacobsem. Jej relacja z tym ostatnim trwa już dwie dekady. Poznali się w 2001 roku w Hotel Côstes w Paryżu i szybko się okazało, że łączy ich poczucie humoru, gust muzyczny i ten sam rozmiar ubrań. To Katie zaraziła Marka miłością do noszenia ubrań z damskich kolekcji Prady, którym zresztą pozostaje wierny.

W 2005 roku zaczęła na stałe współpracować z domem mody Louis Vuitton, w którym Jacobs był wtedy dyrektorem kreatywnym. Mówił: „Katie jest zaangażowana w każdy aspekt twórczy marki”. „Każdy” to słowo klucz, bowiem zajmowała się wszystkim, począwszy od szukania inspiracji, przeglądania archiwów, wybierania tkanin do kolekcji po doglądanie przymiarek, wybór modelek, akceptowanie looków i wreszcie stylizowanie sylwetek. Do tego dochodziło aranżowanie kampanii reklamowych, a nawet konsultacje wystroju butików. W 2012 roku tę samą rolę zaczęła odgrywać w autorskim brandzie Jacobsa. Podobno gigantyczne, futrzane kapelusze przypominające grzyby (kolekcja na jesień 2012) były właśnie jej pomysłem. Później motyw przeskalowanych nakryć głowy wielokrotnie powracał w pokazach Marca Jacobsa.

Byłam typowym nerdem, aż odkryłam modę. Z dnia na dzień postanowiłam, że chcę być cool. - Katie Grand

Ale Grand to także utytułowana redaktorka. Jeszcze podczas studiów na Central Saint Martins w Londynie zaczęła pracować w magazynie „Dazed & Confused”, potem awansowała na stanowisko szefowej działu mody miesięcznika „The Face” i została naczelną pisma „Pop” – pod jej rządami stało się ono kultowe. Od 2009 roku przez kolejnych 11 lat szefowała magazynowi „Love”, czyniąc z niego jeden z najbardziej stylowych i opiniotwórczych na rynku. Równie mocny jak kompetencje jest także look Katie Grand. Z charakterystyczną diastemą, w pastelowych koronkach, spódniczkach mini zdobionych piórami i wiktoriańskich płaszczach zawsze przyciąga uwagę.

Elegancka lady Amanda Harlech

Wystarczy obejrzeć jakikolwiek dokument o Karlu Lagerfeldzie (a jest ich wiele na platformach streamingowych, np. „7 dni przed” na Netflixie), żeby się przekonać, jak ważna była dla niego Harlech. Zawsze u jego boku, w studiu projektowym, podczas przymiarek, za kulisami pokazów, na sesjach zdjęciowych. Sama podsumowała to krótko: „Głównie służyłam Karlowi jako płyta rezonansowa do odbijania jego pomysłów”.

Pracowała z Lagerfeldem przy kolekcjach, które tworzył dla Chanel (po dwie: prêt-à-porter, haute couture, resort), Fendi (po dwie: prêt-à-porter, haute couture) i jego autorskiego brandu (dwie prêt-à-porter). „Praca z nim zależała od okresu w roku i od marki. Na przykład u Chanel zawsze tydzień przed pokazem robił sesję, na której fotografował wszystkie looki dla prasy, co kończyło się zazwyczaj nad ranem, ale nie zwalniało nas z obowiązku bycia o dziewiątej z powrotem w studiu” – wspominała w wywiadzie dla „The Guardian”. Pół roku spędzała z mistrzem w Paryżu, gdzie miała opłacony prywatny apartament w Ritzu, a drugie pół z rodziną w prywatnej posiadłości w Shropshire w zachodniej Anglii, gdzie pośród psów, kotów i koni żyła z dwojgiem dzieci oraz – do czasu rozwodu – lordem Harlechem. Poślubiła go w 1986 roku, dzięki czemu zyskała tytuł lady.

Muza? To takie staroświeckie. Wydaje mi się, że jestem o wiele bardziej zabawna. - Amanda Harlech

Praca w modzie nie była spełnieniem jej marzeń. W dzieciństwie chciała zostać primabaleriną, ale matka – w obawie, że zniekształci sobie stopy – wysłała ją na jazdę konną. Amanda miała talent do malowania i gry na pianinie, postawiła jednak na literaturę angielską, którą studiowała na Oksfordzie. Do świata mody trafiła dzięki koleżance, która załatwiła jej fuchę stylistki w magazynie „Harper’s & Queen”, ale nie zabawiła tam długo. Wkrótce poznała bowiem ekscentrycznego, młodego projektanta Johna Galliano. Jego talent absolutnie ją zachwycił. Współpraca, która zaczęła się od pomocy przy jego debiutanckich, autorskich kolekcjach, przetrwała kolejnych 12 lat i obejmowała też czas, gdy Galliano pełnił funkcję dyrektora kreatywnego Givenchy. Kiedy w 1997 roku przejął stery u Diora i pominął Amandę w awansie, przyjęła propozycję od Lagerfelda, z którym pracowała kolejne dwie dekady.