Ustalmy już na początku: to nie jest tekst o tym, czy warto mieć dzieci. Nie będziemy spekulować na temat tego, czy ich posiadanie przynosi szczęście, ani tego, czy ich brak przedłuża młodość. Nie zamierzamy licytować się na argumenty, kto na stare lata poda szklankę wody (zawsze ktoś się znajdzie) ani jak bardzo ciąża psuje figurę (nie bardziej niż lawasz i aperol spritz). Grunt, że świadome siebie kobiety wiedzą, że pytania z serii: „Zegar tyka, kiedy twoja kolej?”, albo komentarze: „To ostatni dzwonek, pożałujesz, że wybrałaś karierę zamiast macierzyństwa”, są ciosem poniżej pasa.

Dlaczego w takim razie, kiedy w zgranym towarzystwie koleżanek u jednej z nich pojawia się dziecko, napięcie rośnie, emocje buzują, a pretensje zaczynają się wylewać?

Jak ciąża i macierzyństwo weryfikują przyjaźnie?

O tym, że dziecko powoduje kryzys w związku, mówi się i pisze od lat, więc przyszli rodzice mają szansę się przygotować, np. omawiając podział obowiązków po porodzie. Ale czy pojawienie się dziecka musi oznaczać także kryzys w przyjaźni? „Nic się w moim życiu nie zmieni” – przysięgałam sobie w duchu, gdy dekadę temu zaszłam w ciążę. „Nie porzucę przyjaciółek, nie zaniedbam relacji, a moje życie towarzyskie dalej będzie wyglądało jak za czasów studenckich”. Starałam się z całych sił – w ciąży nie omijałam dziewczyńskich wypadów do kina, koncertów ani domówek. Dość wspomnieć, że na własnym baby shower nad ranem tańczyłam na stole. Już dzień po porodzie w szpitalu odwiedziły mnie psiapsiółki, a po trzech miesiącach rozpoczęliśmy letni sezon na działce, czyli coweekendowe imprezy, na które licznie zjeżdżali znajomi. Nic się nie zmieniło – powtarzałam sobie pod nosem między przewijaniem syna, opalaniem się na leżaku i pogaduszkami o ciuchach. Już wtedy czułam, że zaczynam odstawać – po porodzie niechętnie wskakiwałam w bikini, nie piłam drinków, modne sukienki zamieniłam na T-shirty w melanżowych kolorach, żeby nie było widać, jak niemowlak mnie obślini.

– Naprawdę myślałaś, że to się uda? – spytał z politowaniem w głosie seksuolog i psychoterapeuta Michał Pozdał z Instytutu Psychoterapii i Seksuologii w Katowicach, gdy podzieliłam się z nim swoją historią wczesnego macierzyństwa podczas wspólnego pisania książki „Męskie sprawy. Życie, seks i cała reszta”. – Przecież życie się zmienia nawet wtedy, gdy kupisz sobie chomika – skwitował. Wtedy zrozumiałam, że chcąc chronić przyjaźń, nadużywałam siebie. I pojawił się żal, szczególnie do najbliższej przyjaciółki: dlaczego mi na to pozwoliła? Nie pomogła, nie wsparła, nie wyręczyła, choćby zabierając syna w wózku na spacer, żebym mogła się wyspać? Uwierała mnie natrętna myśl – skoro do tej pory wszystko robiłyśmy razem, dlaczego nie możemy wspólnie zmierzyć się z wychowaniem dziecka? Niestety, pretensje o brak zaangażowania musiałam zachować dla siebie. Gdy prosiłam przyjaciółkę: „Popilnujesz małego? Zrobisz mu mleko, rozłożysz wózek?” – bezradnie rozkładała ręce. Przy drugiej ciąży już nie miałam złudzeń – przygodę pod tytułem „macierzyństwo” muszę przeżyć bez bezdzietnych przyjaciółek. Zrozumiałam, że dziecko leży na przeciwnym biegunie. Smutna, ale cenna lekcja.

Dekadę później na szczęście wciąż się przyjaźnimy, choć na więź moich dwóch synów z ciocią przestałam liczyć. Trudno. Oni dorastali, ja coraz lepiej radziłam sobie z domowymi obowiązkami, żal minął. W szczerej rozmowie przyjaciółka wyznała, że po prostu nie była gotowa na dziecko. Ani swoje, ani moje. Dziś większość koleżanek z naszej paczki została już mamami, ale nie wszystkie. Z perspektywy doświadczenia obserwuję, że jedno się nie zmieniło. Ciche dąsy i obopólne zarzuty głównie o brak atencji, zamiast zanikać, wyostrzają się. Dlaczego nie nauczyłyśmy się o tym szczerze rozmawiać? Dlaczego nie ustaliłyśmy „pre-flight safety demo”, czyli instrukcji bezpieczeństwa na wypadek dziecka na pokładzie?

Getty Images

Bezdzietne głosu nie mają?

„Nie masz dziecka, więc czym jesteś zmęczona?”, „Po co ci urlop latem?” – to tylko początek listy niestosownych pytań, które pod swoim adresem słyszą bezdzietne dziewczyny. Dlatego 38-letnia Dagmara, obecnie singielka pracująca w branży gastro, o matkach ma raczej złe zdanie. Jak mówi, same sobie na to zasłużyły. – Czy w pakiecie razem z dzieckiem dostajecie instrukcję, jak zostać zołzą? – pyta. Najpierw za skórę zalazła jej siostra, która odkąd jest mamą, zachowuje się jak królowa. – Powinnam odwieźć ojca do lekarza, wypielić wspólny ogródek i zrobić u siebie wigilię, bo… nie urodziłam dziecka, a ona tak. Nie liczy się, że pracuję 10 godzin dziennie, mam dwa psy i własne życie. Parafrazując krzywdzące przysłowie: „Bezdzietne i ryby głosu nie mają”. Ale serce Dagmary pękło, gdy mamą została jej najlepsza przyjaciółka. – Z nią miało być inaczej. Razem przecież śmiałyśmy się z mojej siostry i roszczeniowych „madek”, co świata poza pieluchą nie widzą. Wiedziała, że marzę o dziecku i planuję zamrozić jajeczka do czasu, aż znajdę odpowiedzialnego kandydata na ojca – wspomina. To właśnie od przyjaciółki usłyszała jednak, że nie ma perspektyw. – Bo gdy nie urodziło się dzieci, równie dobrze można być hubą. Istotą kobiecości jest przecież dać nowe życie – irytuje się Dagmara. Wygląda na to, że z  przyjaźnią koniec – dziewczyny od roku nie rozmawiają.

Dlaczego bezdzietnym i dzieciatym tak trudno się dogadać? Czy winny jest indywidualizm i dbanie tylko o swoje potrzeby?

Dwie rączki i cztery łapki

Nieporozumieniom winny jest childfree shaming. Tłumacząc z języka angielskiego, to intencyjne zawstydzanie osób bezdzietnych. Termin stał się popularny po słowach papieża Franciszka, który na początku roku bezdzietność z wyboru nazwał egoizmem odbierającym człowieczeństwo. I wyszydził pary, które brak dzieci rekompensują sobie posiadaniem psów lub kotów. Profesor Katarzyna Popiołek, psycholożka społeczna, relacje matek i bezdzietnych widzi w podobnych barwach jak, nomen omen, skomplikowane stosunki właścicieli zwierząt i tych, którzy ich nie mają. – Nagle osoby, które były we wspólnym polu zainteresowań, obowiązków i sposobu spędzania czasu, znajdują się w innych obszarach. I muszą się odnaleźć w nowej sytuacji – mówi. Ktoś, kto nigdy nie miał psa czy kota, nie zaryzykuje włosów na marynarce, żeby tylko przytulić sierściucha. Komuś, kto nie jest rodzicem, trudno zrozumieć zachwyt nad tym, że mały człowiek ma dwie rączki, z których właśnie uczy się korzystać, wciskając mu do kieszeni rozmiękłego biszkopta. Do skrajnych reakcji pcha nas też rosnący w społeczeństwie indywidualizm. Wszędzie słyszymy rady, żeby dbać o siebie, swój dobrostan i komfort. Wiele osób mylnie interpretuje to ze zwalczaniem wszystkiego, co dla nich niewygodne. – Skoro muszę zabrać psa, bo ktoś nie lubi być lizany albo się boi, też proszę matki o to, żeby panowały nad bąbelkami, które piszczą i chcą mnie głaskać lepkimi łapkami. Różnica jest taka, że ja się nie obrażam – kwituje Maja, 42-letnia copywriterka. 

Matki narzekają na brak zrozumienia, niematki też. Jeśli nie masz dzieci, musisz być twarda jak kostka Bauma, bo wszyscy po tobie jeżdżą. Politycy, księża, ekonomiści. I koleżanki.

Maja należy do tych kobiet, które od zawsze wiedziały, że nie chcą mieć dzieci. Dlaczego? Bo nie! Ale „dzietni” i tak tego nie rozumieją. Podobnie jak tego, że bywają dla innych irytujący. – Zawsze zaczyna się niewinnie, od nieodbierania telefonów, „bo dziecko ma w tym czasie drzemki”, i odwoływania umówionych spotkań, „bo ząbkowanie, trzydniówka, gorączka”. Potem przestają cię zapraszać na imprezy, ponieważ będą tam sami rodzice, a na końcu i tak usłyszysz, że nic nie rozumiesz, przecież nie masz dziecka – śmieje się Majka. Na początku ją to ruszało. Dziś wali prosto z mostu: – Uprzedzam, że nie życzę sobie karmienia piersią, odbekiwania, przewijania i innych intymnych czynności w mojej obecności. Wszystko jedno, czy w domu, czy w restauracji, można to zrobić tak, by nie obrzydzić nikomu lunchu. Niestety, matkom trudno jest zrozumieć, że nie dla każdego ich dzieciak jest pępkiem świata.

Ponad podziałami

Kobieta zawsze będzie czuła się jak przestępczyni, bez względu na to, jaką podejmie decyzję i jak bardzo się stara. Matki czują się, jakby łamały prawo. Niematki też czują, że robią coś złego” – uważa Sheila Heti, kanadyjska dziennikarka i pisarka. Jej autobiograficzna książka „Motherhood” jest właśnie o tym, jaki nacisk na otoczenie kładzie tytułowe macierzyństwo. Lub jego brak. Pisarka sama staje przed tą decyzją i gubi się w liczeniu zysków i strat. A najbardziej boi się utraty dotychczasowego życia, w tym także przyjaciół.

Co na to matki? Czują się tak samo – niezrozumiane, oceniane, przyparte do muru. Minęły czasy, gdy Polka była dumna z samego faktu posiadania dziecka – wynika z badań „(Wyboista) droga do macierzyństwa”. Doktor Paula Pustułka z Instytutu Nauk Społecznych SWPS, kierowniczka projektu, w którym porównano motywację i podejście do rodzicielstwa trzech pokoleń Polek, wskazuje na różnice – najmłodsze kobiety traktują macierzyństwo jako jedną z wielu dróg wejścia w dorosłość, która może, ale nie musi zostać zrealizowana.

– Gdybym miała się obrazić na każdą złośliwą uwagę, krytyczne spojrzenie czy teatralne szepty od bezdzietnych koleżanek, nie miałabym do kogo zadzwonić – śmieje się Paulina, 38-letnia samodzielna mama. Ale w sumie wcale nie jest jej do śmiechu. Wprawdzie już w ciąży ją ostrzegano, żeby uważać na „doradczynie” w autobusie czy aptece, które wiedzą lepiej, jak dziecko powinno być ubrane, i informują o tym bez pardonu. Nikt jednak jej nie ostrzegł, że ciosy posypią się ze strony bezdzietnych przyjaciółek. – Gdy koleżanka chwali się, że na jodze zrobiła titibasanę, biję brawo. Gdy ja opowiadam, że córka nauczyła się chodzić, ona przewraca oczami i pyta: „No i co w tym wielkiego?”. Gdy koleżanki opowiadają mi o swoich problemach w pracy, związku czy na terapii – wczuwam się w ich sytuację. Ale nie mogę liczyć na to samo, kiedy chcę pogadać o trudach wychowywania dziecka, na które ojciec nie płaci alimentów – mówi. Czy uważa bezdzietne znajome za egoistki? Trochę tak, choć głośno tego nie powie. – Jeśli ktoś całą uwagę skupia tylko na sobie, to jak go nazwać? – kwituje. Jej zdaniem matki bardziej niż macierzyństwem są zmęczone udowadnianiem, że w ich życiu nic się nie zmieniło i że wciąż są tymi samymi dziewczynami, tylko chwilowo mają inne sprawy na głowie. Ale sama zna też takie, które tę głowę dla dziecka straciły. Ale komu to oceniać?.

„Wprawdzie nie mam dzieci, ale ja nigdy bym …” – i tu zaczynały się rady, które Julia, 45-letnia aktywistka, słyszała wielokrotnie od młodszej siostry – pedagożki, a wtedy jeszcze najlepszej przyjaciółki. Mijały lata, przemilczane przykrości rosły, siostrzana więź słabła. – Teraz moje córki są fajnymi nastolatkami, z którymi można się zaprzyjaźnić, ale siostra spędzony z nimi czas wciąż traktuje jak przykry obowiązek. Nie ma między nimi „flow”, życzliwsza jest nawet dla swoich uczennic – opowiada Julia. I nie kryje rozczarowania, bo przecież „one mogłyby mieć wspaniałą ciocię, moja siostra zyskałaby namiastkę rodzinnych relacji, a ja odzyskałabym najlepszą przyjaciółkę. Gdybyśmy tylko umiały o tym porozmawiać”.

Profesor Popiołek odsyła do definicji – przyjaźń oznacza być przy czyjejś jaźni, czyli być uważnym na myśli, uczucia i potrzeby tej osoby. To nie tylko dar, ale też obowiązek. Empatii, czułości, wsparcia. Może powinnyśmy po prostu odpuścić, zaakceptować, że każda z nas jest inna? I wtedy jest szansa na to, żeby hasło „dziecko” zaczęło łączyć, zamiast dzielić.

Tekst ukazał się w magazynie ELLE nr 11/2022.