Legenda o powstaniu Gruzji jest taka: Bóg rozdzielał ziemię między narodami, więc ustawiła się przed nim kolejka. Zamiast w niej stać, Gruzini usiedli pod drzewem, by śpiewać, ucztować i raczyć się winem. Bogu się to spodobało. Przyznał więc biesiadnikom wprawdzie niewielki, ale niezwykle piękny kawałek ziemi: z bujną przyrodą, morzem i górami, by mogli w spokoju żyć i uprawiać winorośl. „Nic dziwnego, że inne narody zazdroszczą nam kraju”, mówi z uśmiechem Tamara, która oprowadza nas po Tbilisi. Już po godzinnym spacerze wiem, że miasto burzone i odbudowane 28 razy wpiszę na listę ulubionych. Rozciąga się na wzgórzach wzdłuż doliny rzeki Kury. Rzeczne bulwary, obrośnięte platanami, wyglądają jak paryskie brzegi Sekwany. Starówce bliżej jednak do górskiego kurortu niż metropolii: niskie kamieniczki ze zdobnymi werandami, małe uliczki z wywieszonym praniem, stara karuzela z kucykami. Do zwiedzania niewiele: kilka średniowiecznych świątyń, obronna twierdza i starożytne łaźnie, których historia sięga 1500 lat wstecz! Można spokojnie włóczyć się po knajpkach, których nie brakuje: a to na sziszę, a to na kawę lub wino z przekąskami.

Wystarczy jednak zboczyć z turystycznej trasy, by znaleźć się w świecie, który przypomina czołówkę powojennej polskiej kroniki filmowej: zniszczone, ale piękne kamienice, sklepiki, warsztaty szewskie i staruszki sprzedające owoce i orzeszki. Wszyscy przemili i otwarci. Niezależnie od tego, w jakiej części Tbilisi jesteśmy, jest jeden stały element pejzażu: grupki mężczyzn w różnym wieku, stojących przed sklepem, restauracją lub po prostu na ulicy. Dziewczyna z aparatem zawsze może liczyć na uśmiech przystojniaka w typie Grigorija z „Czterech pancernych” (tak, on był Gruzinem!). Nawiązanie znajomości nie jest trudne. Ale lepiej zrobić to przy stole!