Pierwsza kolekcja Daniela Lee dla Burberry, ale też pierwsza w ogóle po odejściu Brytyjczyka z Bottega Veneta, urosła do rangi najbardziej wyczekiwanego wydarzenia sezonu. Nic dziwnego. O Lee mówi się już, że ma dotyk Midasa, a wszystko, czego się dotknie, zamienia się w złoto. Tak było dokładnie z BV, którego los odmienił o 180 stopni, przeistaczając zapomnianą markę z tendencyjnymi kolekcjami w najbardziej pożądany brand ostatnich lat (ze zmienioną renomą, szeregiem wykreowanych mikrotrendów i diametralnym wzrostem słupków sprzedaży). 

I właśnie tego od niego oczekiwał zarząd Burberry, powierzając mu na początku października wysokie kreatywne stanowisko w kultowej marce. Brytyjczyk podniósł rękawicę i już dwa tygodnie temu zapowiedział buntowniczy przewrót: skasował dotychczasowe posty z Instagrama @burberry, przekreślając grubą kreską to, co było dotychczas, zmienił logotyp na grafikę i font inspirowane archiwum domu mody, a także dał przedsmak nowej estetyki, która wyzierała z rozprzestrzeniających się viralowo analogowych fotografii Shygirl, Skepty, Raheema Sterlinga czy Vanessy Redgrave na tle popularnych londyńskich lokacji, m.in. Trafalgar Square i Albert Bridge.

Pokaz Daniela Lee dla Burberry na sezon jesień-zima 2023/2024 był więc bardziej niż oczekiwany. Miał przynieść świeżość, nową nadzieję w brytyjskości i trendy, za którymi będą ustawiać się internetowe kolejki. 

Czy projektant stanął na wysokości zadania, a jego angielski debiut był udany? Już podczas finału pokazu w sieci zawrzało: redaktorki i redaktorzy mody, dział stylistów, buyerzy, influencerki i klienci ramię w ramię pisali tysiące komentarzy, analizujących to, co wydarzyło się na wybiegu LFW. I słusznie, bo jest o czym mówić. 

Lee nie tylko stanął na wysokości zadania, ale... wręcz zaskoczył (a przecież wszyscy wiemy, na co go stać i cała branża miała wyśrubowane oczekiwania). Po niedawnym Burberry nie zostało już prawie ani śladu, dzięki czemu było dużo miejsca na powroty do dalekiej przeszłości, reinterpretacje DNA i wychodzenie przed szereg. Odświeżony brytyjski dom mody w sezonie, w którym zmieniło się wszystko, oddaje hołd swoim archiwom, które filtruje przez soczewkę pełną barw, zadziorności i artystycznego ekscentryzmu. Burberry to synonim słowa brytyjskość, więc do kodów interpretacyjnych dodano też Anglię i pozostałe wyspy. Lee zwraca uwagę na wieloetniczność Wielkiej Brytanii i zastanawia się, co dla ludzi mieszkających w tym kraju w dzisiejszych czasach oznacza bycie Brytyjczykiem. Jego rozważania osadzone w idei "tu i teraz" są bardzo tożsame z duszą Burberry - o to samo chodził przecież Thomasowi Burberry'emu i jego synom, którzy już w XIX wieku starali się odpowiedzieć na pytanie: "Czego dziś potrzebują Brytyjczycy?".

Dziś Burberry chce pokazać, że jest dla wszystkich i każdy może być Brytyjczykiem - bez względu na wiek, kolor skóry, styl czy narodowość. Marka kłania się stałej klienteli, która od trzydziestu lat z czułością nosi swój ulubiony trencz, ale jednocześnie kieruje się w stronę nowego pokolenia, które w modzie szuka przede wszystkim autentyczności. Reset Lee-berry sprawił, że brytyjski dom mody znów jest interesujący. Utalentowany projektant podarował kultowej marce nowe wersje trenczy, które pozbawił dwurzędowych guzików i którym doszył futrzane kołnierze, tartanowe garnitury i sukienki inspirowane latami 80. w grunge'ową wersję pokazowej kraty (tutaj ukłon w stronę zmarłej niedawno Vivienne Westwood), skórzane gniecione spodnie i graficzne kurtki-bomberki, a także midi dresses w logotyp potraktowany jako obraz odbity na materiale czy komplety w brytyjskie róże, które - jak podkreśla Daniel Lee na zaprojekowanych przez siebie bluzach - nie zawsze są przecież czerwone. Oto nowa Wielka Brytania, to znaczy... Burberry! 

PS Wszystkim oczekującym na nowe it-bags projektant podarował kilka modeli (np. miękkie shopperki z futrzanymi brelokami i puchate półksiężyce), a najważniejszym z nich odrobinę ironiczny jest wełniany termofor. W sam raz na brytyjską pogodę i kryzys klimatyczny.