Ania Kuczyńska 
 jedna  najlepszych polskich projektantek, mistrzyni minimalizmu. Od 2000 roku prowadzi własną markę. 

ZAWSZE MAM PRZY SOBIE
talizmany. To łańcuszek od babci, na którym mam wszystkie skarby od bliskich. Serduszko od narzeczonego, kulkę od rodziców, Matkę Boską z komunii. Złotą plakietkę, dowód uznania od organizatorki sztokholmskiego tygodnia mody. Do tego muszelka z Sycylii i corno, czyli koralowy róg noszony we Włoszech, chroniący przed nieszczęściem. Do niedawna był przywiązany do wózka mojej córki, teraz wrócił do mnie.

NIE JESTEM PRZESĄDNA
ale myślę, że każdy z nas ma potrzebę posiadania amuletów. Moje kolekcje biżuterii dla Yes i talerzy dla Kristoff nawiązują do symboliki znaków opatrzności. Starałam się stworzyć współczesne talizmany, bo sama w nie wierzę.

INSPIRUJE MNIE
moja córka Alina. Macierzyństwo mnie dopełniło, wpłynęło na mnie pobudzająco i twórczo. Jestem jej za to wdzięczna.

PRZED KAŻDĄ KOLEKCJĄ
zbieram inspiracje, wypełniam głowę opowieścią będącą początkiem kolekcji. Projekty wymyślam bardzo długo, potem przelewam na papier, wszystkie rysunki są ręczne. Kolekcja jest opowieścią, zamkniętą całością.

MOJA SZAFA
jest oszczędna. Do ubrań podchodzę selektywnie, noszę głównie swoje projekty. Uwielbiam spodnie i spódnice, kocham buty. Doceniam projekty Jil Sander i Driesa Van Notena.

W SKLEPACH OGLĄDAM
kolekcje projektantów. Lubię patrzeć, jak są wykończone. Nie lubię złej jakości ani tandety. Wykończenie ubrania jest dla mnie równie ważne jak sam projekt. Szlachetność krawieckich technik tworzy prawdziwą markę.

UBRANIE DAJE MI SIŁĘ
W marynarce Jil Sander czuję, że jestem gotowa do poważnej rozmowy. Ubranie zobowiązuje mnie do odpowiedniego zachowania. Lubię się ubierać, nie lubię kultury dresu ani wygody, abnegacji. Zanika zwyczaj dopasowywania stroju do sytuacji. Na szczęście w zalewie tandety wraca potrzeba jakości i wyróżnika.

tekst Julia Pańków