Kiedy Ania Halarewicz ustawia się do zdjęcia w białej, awangardowej sukience Ricka Owensa, natychmiast sprawdza, czy zawieszone w tle obrazy do siebie pasują. – Brakuje koloru – mówi i po chwili wyjmuje z szafy ilustrację zainspirowaną pokazem Alexandra McQueena. Ma zaznaczone szkicowo kontury i wybijającą się na pierwszy plan plamę czerwonego tuszu, charakterystyczną dla stylu Halarewicz. – Uwielbiam używać koloru w swoich pracach, ale na sobie wolę czerń. Nie lubię rzucać się w oczy – opowiada ilustratorka. Wyjątkiem są wernisaże. – Kiedy idę na wystawę, pozwalam ­sobie na awangardowe suknie. Najczęściej ­wybieram kreacje od Ricka Owensa. Czuję się w nich posągowo. To moja zbroja, dodająca mi pewności siebie – dodaje. Miłość do projektów Owensa zrodziła się u Ani kilkanaście lat temu. – Zawsze marzyłam o skórzanej kurtce tego projektanta, z niesymetrycznym kołnierzem i dołem. Teraz noszę ją do wszystkiego – opowiada. Po kurtce przyszła kolej na klasyczną, czarną sukienkę o kroju kimona, a potem na następne rzeczy. – Nigdy nie liczyłam, ile mam w szafie jego ubrań, i raczej ukrywam to przed sobą – śmieje się. Jej szafa ma także część bardziej do oglądania niż do noszenia. Tam trzyma koronkowe sukienki, np. Rochas i kolorowe kreacje Bizuu. – Noszę je dość rzadko, ale lubię na nie patrzeć. Czasami zobaczycie je na moich akwarelach – opowiada ilustratorka.