Sekret najseksowniejszego Amerykanina

Alexandra Fuller: Parę lat temu, w wieku 44 lat, przyrzekłam sobie dać spokój z mężczyznami. Po co mi na własne życzenie trauma nieuchronnego rozstania, skoro sama mogę zadbać o swój seks, i to z bardziej przewidywalnym rezultatem? Nie mówię już o tym, że gdy kochasz się solo, w każdej chwili możesz przerwać, kiedy dojdziesz do wniosku, że jednak wolałabyś poczytać w tej chwili dobrą książkę. 

I wtedy poznałam artystę. Mieszkał w namiocie, czytał Rumiego (poeta sufickii filozof – przyp. red.), sam sobie ścierał do herbaty imbir, a jego dotyk zawsze był pytaniem, nie zadaniem. W łóżku nie byliśmy przeciwnikami z dwóch rywalizujących drużyn sportowych. Nie czułam się jak dołek na polu golfowym, bramką, do której trzeba strzelić gola, albo szczyt do zdobycia. Kiedy artysta mnie dotykał, robił to ze stałą ciekawością, jakby starał się zapamiętać kontury do szkicu. Zajęło mi to 26 lat, ale wreszcie miałam seks z mężczyzną równie wyjątkowy jak z kobietą. Był to – mam na myśli seks z kobietą – przypadek zrodzony z okoliczności, lecz właśnie wtedy się przekonałam, że dobry seks jest możliwy. 

Odkąd miałam siedem lat, jeździłam do Zimbabwe do szkół z internatem, lądując w ultrakonserwatywnym miejscu w Harare, zwanym przez uczennice „różowym więzieniem”. Przez dziewięć miesięcy w roku byłyśmy zamknięte. Nie pozwalano nam rozmawiać przez telefon ani opuszczać szkoły bez przyzwoitki, a moi goście musięli zyskać aprobatę szkolnych władz. Garstkę chłopców, do których miałyśmy dostęp, stanowili głównie bracia koleżanek z klasy. 

W wieku 18 lat – może dlatego, że byłam kompletnie pozbawiona męskiego towarzystwa, a może po prostu uznałam kobiece za atrakcyjniejsze – przespałam się z dziewczyną, która mieszkała w moim internacie. Dotykała mnie, jakbym była ósmym cudem jej świata, jakby układała ze mnie puzzle. Mimo to mniej więcej dziewięć miesięcy po tym, jak wszystko się zaczęło, zakończyłam związek. To, że okazałam się jednak hetero, złamało mi serce, ale nie mogłam tego obejść. Po tym nastąpiło 26 lat niekiedy miażdżąco rozczarowującego seksu. Innymi słowy, seksu z facetami. „Kobiety są jak ręczna skrzynia biegów” – tłumaczył mój znajomy hetero, z którym nie spałam i z tego tytułu rozmawiałam z nim o seksie otwarcie. „A faceci są jak automaty. Po prostu uznają, że jeśli dodadzą więcej gazu, dobry bieg sam wskoczy”. 

Jak większość kobiet (czego jak czego, ale zaradności nie można nam odmówić) byłam dobra w seksie małżeńskim. Innymi słowy, podczas 20 lat związku rozgryzłam, jak to odbębniać bez ceregieli. W większości przypadków seks był jak pranie albo rozładowywanie zmywarki: niekoniecznie przyjemne, lecz dom funkcjonuje sprawniej, jeśli się to załatwi. 

Po rozwodzie miałam parę schadzek. Seks był niedbały i niekiedy zbijał mnie z tropu zupełnie jak doświadczenia ze szkoły. To właśnie w szkole popełniłyśmy błąd. Wystarczyłoby powiedzieć otwarcie, en masse i nie godzić się na bycie ofiarami wielokrotnego, nieudolnego swatania, a mężczyźni mogliby z tego wyrosnąć. Nie po raz pierwszy, mimo mojego homofobicznego zimbabwejskiego wychowania, ubolewałam nad tym, że nie urodziłam się lesbijką. I wtedy, jak już mówiłam, poznałam artystę. „Jaki jest sekret bycia najseksowniejszym Amerykaninem?” – zapytałam go. Jego odpowiedź mi przypomniała, że autoironia partnera to podstawa kobiecego orgazmu. „Pić piwo z umiarem, nie masturbować się po południu i używać nici dentystycznej” – odparł.