Rok nago
Jennifer Thomas: Moje studia podyplomowe byłyby niegodne uwagi, gdyby nie fakt, że większość tego czasu spędziłam nago. Oczywiście otrzymałam dyplom (to zrobiłam w ubraniu), lecz prawdziwa nauka odbywała się w mojej kawalerce z rudzielcem, którego poznałam na wykładach z pisania. 

Tworzyliśmy paczkę nowych studentów, którzy niepewnie odkrywali śródmieście Chicago. Samotna i tęskniąca za domem, trzymałam się z boku tych wypadów, wolałam spędzać wieczory w wygodnym szlafroku w towarzystwie książki i spaghetti. Ale z powodu F. uległam presji wyjścia. Jego pole grawitacyjne przyciągnęło mnie do grupy poruszającej się chwiejnym krokiem między Sears Tower a Rush Street. Nie mówiłam dużo, jego bliskość powodowała u mnie dreszcze. Patrząc na to, jak F. na mnie zerkał, wiedziałam, że mimo mojej nieśmiałości też zwracał na mnie uwagę. 

Pewnego dnia jechałam pociągiem, kiedy F. wszedł do mojego wagonu. Po paru minutach sztywnej rozmowy wypalił: „Bardzo mi się podobasz”. To nie był tekst na podryw, po prostu stwierdzenie. Coś się we mnie odblokowało. Lubię myśleć, że poszliśmy prosto do mnie, ale tak nie zrobiliśmy. F. wyszeptał tytułem usprawiedliwienia: „Chcę to zrobić dobrze”, i zaprosił mnie na kolację. 

No i się zaczęło. Trafiliśmy do Chicago, żeby zostać reporterami, ale nasz świat skurczył się do rozmiarów sypialni. Od samego początku seks był fenomenalny. Niespodzianką okazało się, jak bardzo staliśmy się ckliwi i swawolni. Gotowaliśmy i jedliśmy w negliżu, usadowieni na niewygodnych rattanowych krzesłach po rodzicach. W walentynki F. zlizywał szampana z mojego pępka i wygolił mi kształt serca na wzgórku łonowym. Podarował mi „The Joy of Sex”, w którym zaginaliśmy rogi stron jak w katalogu wysyłkowym. 

Byliśmy jak dzieci, podnieceni, że wolno nam robić coś tak nieprzyzwoitego. Po raz pierwszy w życiu przed nikim nie odpowiadałam – żadnych rodziców, żadnych współlokatorów – i ta wolność była niemalże równie upojna co sam seks. W naszym samouwielbieniu nie przyszło nam do głowy, co pomyślą sąsiedzi. Dowiedziałam się jednak o tym na koniec roku akademickiego, kiedy ktoś wsunął anonimową notkę pod drzwi, w której pisał, że mieszka na moim piętrze. „Wydaje się pani taka miła i przyjazna. Czy mogłaby się pani przywitać następnym razem w windzie?”. Zrobiłam szybką rewizję w głowie, próbując sobie przypomnieć, kogo widywałam regularnie w bloku. Po chwili zarumieniłam się ze wstydu, przypominając sobie jodłowanie, jakie dochodziło codziennie zza naszych drzwi. Nic dziwnego, że wydawałam się temu panu taka „przyjazna”. 

Biorąc pod uwagę wszystkie miesiące spędzone wspólnie w odosobnieniu, niewiele pamiętam na temat F. Pochodził ze stanu Nowy Jork, grał w rugby, uwielbiał Ernesta Hemingwaya i (oczywiście!) D.H. Lawrence’a. Doskonale za to pamiętam jego silne, wysportowane ciało, niebieskie oczy, miedziane włosy. Patrząc z perspektywy czasu jestem zdumiona, jak ten romans uwolnił mnie od zahamowań. Parę lat temu, czyszcząc szuflady, znalazłam pończochy Victoria’s Secret, które wkładałam pod ołówkową spódnicę i które F. ze mnie ściągał na koniec dnia, niekiedy nie czekając nawet, aż wejdziemy do mieszkania. Po rozdaniu dyplomów dostał pracę w gazecie na wschodzie, a ja zostałam w Chicago. Bez gorąca fizycznej bliskości urok prysł i staliśmy się sobie obcy. Po ostatniej, bolesnej rozmowie telefonicznej, nigdy się już do siebie nie odezwaliśmy. 

Mimo to F. wciąż ze mną jest. Kiedy zabawiam znajomych opowieściami o nas, ich zazdrosne rozbawienie mi uświadamia, jakie miałam szczęście, że go spotkałam. Każda 22-latka zasługuje na taki wyskok, ucieczkę w inną, ukrytą tożsamość. Ostatnio stalkowałam go na Facebooku. Nadal ma ten sam, chwytający za serce uśmiech i głowę pełną rudych włosów. Jest żonaty, pracuje na uniwersytecie. Na wszystkich zdjęciach jest w pełni ubrany. Tylko nie w mojej głowie.