„Lion. Droga do domu” to Pana kolejny – po „Slumdogu…” i „Hotelu Marigold” – powrót do kraju przodków. Jak zmieniała się Pana relacja z Indiami przez te lata?


Nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedy jeździłem tam na wakacje jako dziecko, nie czułem się jak w domu. Dopiero kiedy pojechałem do Indii kręcić „Slumdoga...”, spojrzałem na ten kraj i swoją tożsamość z innej perspektywy. Pamiętam, jak pewnego dnia wybrałem się do slumsów, do małego sklepiku że słodyczami. Stojący przed gigantyczną półką własciciel pokazał mi w tajemnicy ukryty na zapleczu świat: stare automaty do gier, jak Pacman czy Super Mario Bros. Dzieciaki płaciły mu pod ladą, by móc na nich grać. „Dzieci wszędzie są takie same” – usmiechnał się sprzedawca, a ja poczułem, że jest w tym jakąś prawda. Tamta wizyta w Indiach stała się dla mnie swoistą inicjacją. Jako wykonawcą głównej roli w filmie byłem traktowany jak dorosły. Dziś, kiedy jestem w Bombaju, jednym z najbardziej szalonych miast świata, czuję, jak wypełnia mnie ono energią. Fascynuje mnie jako organizm: z jednej strony tłumy ludzi, z drugiej przestępczy światek, z trzeciej – przemysł... Wszystkie przesłanki sugerują, że nie powinno sprawnie funkcjonować, a jednak działa i trwa.

Czytając „Daleko od domu”, książkę Saroo Brierleya, na której oparty jest film, trudno uwierzyć, że ta historia wydarzyła się naprawdę.


Słyszałem o losach Saroo wcześniej, ale dopiero dzięki lekturze scenariusza poznałem je dokładnie. Scenariusz był perfekcyjnie skonstruowany, dlatego film zabiera widza w niezwykłą, pełna emocji podróż. Mnie chyba najmocniej poruszył motyw kogoś skrzywdzonego przez los, kto się nie poddaje. Saroo bez wytchnienia walczył z przeciwnościami losu, bo miał, wydawałoby się nieosiągalne, marzenie – zobaczyć niewidziana od 25 lat matkę. „Daleko…” to nie jest łatwa lektura, w życiu bohatera jest wiele mroku i tragedii. Ale w tej historii są też radość i zwycięstwo.

Pański bohater skrywa wiele sekretów, ma kilka równoległych tożsamości… Co było kluczem do zrozumienia, kim on jest?


Wystarczyło spotkanie z prawdziwym Saroo? Poznanie Saroo było pomocne, ale z aktorskiego punktu widzenia kluczowy okazał się scenariusz. Niezwykle dokładny, zawierał sytuację zasadnicze z punktu widzenia rozwoju bohatera. Dzięki niemu nie musiałem sobie niczego dopowiadać. Praca nad filmem była dla całej ekipy procesem organicznym. Chodziło o wejście na poziom zmysłów. Garth (Davis, reżyser – red.) pomógł nam stworzyć wspólne, „rodzinne” wspomnienia. Nicole (Kidman, wciela się w przybrana matkę bohatera – red.), Sunny (gra młodszego Saroo – red.), Rooney (Mara, ekranowa partnerką Deva – red.) i ja spędziliśmy wiele czasu razem. Rysowaliśmy, rozmawialiśmy, tworzyliśmy własny świat, z którego potem czerpaliśmy, kreując swoje postacie. Wiele w mojej grze opierało się własnie na tych wspomnieniach: afirmacji, bólu, na poskramianiu demonów. To było dla mnie, introwertyka, ogromne wyzwanie, ciężka próba i cenne doświadczenie. Wciąż trudno mi o tym mówić, to jeszcze jest świeże.


Z tego, co słysze od Pana i pozostałych aktorów, plan filmu stał się też duchowym doświadczeniem…


Pamiętam taki dzień na planie: operator z kamera stał przede mną i bardzo powoli zbliżał się do mojej twarzy. Garth, reżyser, siedział z tyłu, za pozostałymi kamerami. Nagle puścił melodię, której słuchałem w drodze na casting do „Daleko od domu” – „Deportation” Gustavo Santaolalli z filmu „Babel” Iñárritu, przepiękny utwór. Pod koniec tamtego sześciogodzinnego przesłuchania, zanim wyszliśmy z sali, powiedział: „Mam jeszcze ostatnia prośbę. Mógłbys zacząć krzyczeć?”. Nie rozumiałem. „Chce, abyś o wszystkim zapomniał. Krzycz, bądź naturalny, nagi. Jeśli chcesz, mogę puścić muzykę, żebyś poczuł się pewniej”. I puscił te własnie melodię. To było piękne. Dlatego kiedy później na planie znowu zabrzmiał ten utwór, poczułem wstępująca we mnie energię. Stała się łącznikiem między mną, Garthem i operatorem. To było magiczne. Podobnie wygladał niemal każdy dzień. Ten film ma też swoją misję. Z ekranu informujecie widzów, że w Indiach rokrocznie 80 tysięcy dzieci uznaje się za zaginione. To szokująca liczba. Indie to wielkie państwo, dużą cześć mieszkanców żyje poniżej granicy ubóstwa. Umieściliśmy w filmie sceny, nakręcone z ukrytej kamery na dworcu kolejowym, na który trafia Saroo, kiedy przybywa do Kalkuty. Jest wśród niech wiele ujęć, ukazujących całkowita obojętność przechodniów na samotnego, zagubionego małego chłopca, szarpiącego ich za nogawkę. Strząsają go i idą dalej. To się nie tylko może wydarzyć, to się tam dzieje każdego dnia. Mamy cicha nadzieję, że „Lion. Droga do domu” nie tylko wzruszy widownię na całym świecie, lecz także pozwoli
naświetlić ten palący problem.

Rozmawia Anna Tatarska