Pula biletów na „Wesele” Wyspiańskiego w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Juliusza Słowackiego rozeszła się w ciągu kilku minut. Reżyserka głośnych i wyklętych przez poprzednią władzę „Dziadów”, 123 lata po prapremierze, która odbyła się na tych samych deskach (wtedy jeszcze Teatru Miejskiego), nie stroni od wiązania przeszłości z teraźniejszością czy rozpaczy z bezsilności z powtarzającymi się i powracającymi wadami narodowymi. Od lat. Polska się zmienia, ale polskość nigdy.

Miałeś chamie złoty róg 

Końcówka spektaklu. Scena letargu, chocholego tańca, straszliwego marazmu. „Miałem złoty róg, ostał mi się ino sznur”, krzyczy zrozpaczony Jasiek. W tej roli świetny Antek Sztaba, nowy nabytek Teatru Słowackiego. Uwierzył w Jaśka tak bardzo, że nim się stał. W tle, chwilę wcześniej, rozbłyskuje niebo żółcią i czerwienią – to wybuchy zostawiające po sobie pożogę. To ginie Kraków. Proroctwo? Raczej przestroga, wynikająca z historycznego doświadczenia. I ożywiająca w naszej zawodnej, krótkotrwałej pamięci fakt, że widmo wojny jest bliżej niż nam się wydaje. Kleczewska z dramaturgiem Grzegorzem Niziołkiem o tym przypominają. 

Wojna u bram

Figurą proroka ostrzegającego przed niebezpieczeństwem jest Wernyhora – w spektaklu zmieniony w kobietę śpiewającą ukraińską pieśń matki opłakującej syna. Porywająco odgrywa Wernyhorę Anna Syrbu, ukraińska aktorka związana ze Słowakiem. Widmo wojny w inscenizacji Kleczewskiej pojawia się na wielu poziomach. Jednym z tych najbardziej czytelnych jest Ukraina.

Rozumiemy, że to nie jest tylko „ich” wojna. To nasza sprawa. Ale czy na pewno? Podział społeczeństwa, podsycany przez prorosyjskie konta na portalach społecznościowych, jest coraz bardziej wyraźny, szczególnie w internecie.

Kolejnym poziomem wojny, o której opowiada krakowskie „Wesele” to podział na „inteligencję” i „chamstwo”. Na miastowych i wieśniaków. Na romantycznych poetów i zmęczonych pragmatyków. Na analityczny i chłopski rozum. Na bogactwo i biedę. Na lewą i prawą wizję historii. Ten spór, który 123 lata temu opisał w dramacie Wyspiański, jest nadal żywy. I był żywy przez ponad wiek, obecny podczas każdego zrywu, rezygnacji, wojny, tragedii i zwycięstwa. To jest Polska wtedy i dziś. Choćby pod względem powrotu do zachwytu chłopami. Chłopomania zdołała w ostatnim czasie opanować każdy aspekt życia społecznego – od kultury (wielki sukces książek „Chłopki” Joanny Kuciel-Frydryszak i „Chamstwa” Kacpra Pobłockiego czy filmu „Kos” w reż. Pawła Maślony) po politykę (poparcie dla protestów rolników, które doprowadziły do pewnych zmian w europejskim projekcie Zielonego Ładu). Co z tego wynika? „Równość” – to już było. I zakończyło się porażką. Bo gdy przychodzi co do czego, równorzędność ulatuje. Tak było za czasów Wyspiańskiego. Tak jest i dziś.

Co tam panie w polityce?

Chłopomania odurzyła Pana Młodego. W spektaklu trochę wycofanego poetę, ale wciąż pozostającego karykaturą inteligencji opętanej fascynacją wsią, gra Mateusz Bieryt. To aktor, który ma wyjątkową obecność sceniczną. Z drugiej strony wyrasta Czepiec – prostacki, nieokrzesany, prymitywny. Wyjątkowo prawdziwie oddany przez Marcina Kalisza. Ciekawe jest to zestawienie od początku do końca.

Robi się politycznie, gdy zamontowany na proscenium stół biesiadny zapełnia się widmami. Zasiada tam Stańczyk (podczas premiery – dyrektor teatru, Krzysztof Głuchowski) – nienażarty, rubaszny, potworny z wywróconymi gałkami ocznymi, wręcza krętackiemu Dziennikarzowi papierową czapeczkę z logotypem skrajnie prawicowej „Gazety Polskiej”. Jest i Szela (fenomenalny Marian Dziędziel) czy Hetman – polityk wierzący, co chwilę wykonujący znak krzyża podczas ciągłych telefonicznych konsultacji z Moskwą – tu Andrzej Grabowski. Tego wieczora, tuż po owacjach, z rąk ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza odebrał złoty medal Gloria Artis.

Dostajemy więc w „Weselu” za politykę po głowie. Ale są momenty, w których i na tym polu przeżywamy triumfy. Po wielu latach niepewności i prób odwołania dyrektora Głuchowskiego przez rząd Zjednoczonej Prawicy, okazuje się, że nie tylko będzie on zawiadywał placówką dalej (z sukcesami, bo na wiele spektakli, jak „Dziady”, „1989” czy „Wesele” bilety rozchodzą się w minuty), ale minister Sienkiewicz ogłosił: „Podjąłem decyzję, by Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego współprowadziło Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie. To oznacza, że Kraków będzie miał drugą scenę narodową!”.

Historio, cóżeś Ty za pani

Kleczewska ostrożnie przeprowadziła weselników przez 123 lata historii Polski. Ale nie delikatnie. Momentami brutalnie. Oto na naszych oczach Rycerz Czarny (charakterny Tomasz Wysocki) bestialsko morduje Żydów. Morduje ich w mundurze żołnierza wyklętego. Polak skazuje współbraci na śmierć. Ale nie tylko on ma krew na rękach. Poeta (Mateusz Janicki), zafascynowany Żydówką Rachel (Dominika Bednarczyk), stoi bezradny, gdy ta wychodzi zakrwawiona, zgwałcona, z obciętymi rudymi puklami. Błaga, ale on pozostaje nieugięty. Obojętny? Kleczewska daje wyraźny sygnał – antysemityzm wciąż buzuje pod powierzchnią. Nie uwolniliśmy się od niego. Ani inteligencja, ani chłopstwo.

Oczekiwania po „Dziadach” były różne. W kuluarach słyszałam, że reżyserka mogła mocniej, ostrzej. Ale czy rolą reżysera nie jest występować przeciw powszechnym oczekiwaniom? Czy nie na tym polega sztuka? Czy uderzenie, jak przy „Weselu” Klaty sprzed siedmiu lat (będące jego ostatnim spektaklem na deskach Starego po usunięciu z funkcji dyrektora – decyzją PiS) powinno nieść tym razem jeszcze większy ciężar gatunkowy?

Po co? Czasy się zmieniły, historia pisze się już zupełnie inaczej niż jeszcze pół roku temu i Kleczewska opowiada ją po swojemu. Czy w każdym momencie tych dwóch godzin i czterdziestu minut równo? Niekoniecznie, ale teatr to żywy organizm.

W „Weselu” w Słowaku piękna jest przesadzona dekoracyjność, samo decorum i pewne dosłowności (Chochoł, a w wersji Kleczewskiej Chocholica wyrywająca serce). Podziwu godne jest opanowanie ogromnego, bo niemal całego zespołu teatralnego na jednej scenie. To również zasługa świetnej Kai Kołodziejczyk (wcielającej się też w Chocholicę), która ciekawie rozwiązała kwestie choreograficzne. I skupionego na kostiumach Konrada Parola – brawo.

Interesujące jest przekazanie głosu kobietom – Rachel, Chocholicy, Wernyhorze. Kobiecy głos jest dziś głośny, owszem, ale nie na tyle, by przestać o jego sile przypominać.

Znużyć może mnogość bodźców – intensywność muzyki zagłuszająca czasami dialogi, ciągła obecność niemal wszystkich postaci na scenie. Ale czym jest wesele, jeśli nie stymulacją nie do zniesienia? Przaśną. Swojską. Naszą. W zwierciadle, drodzy weselnicy, nadal bez zmian. Nadal niejasno. A wina w tym tylko nasza. Kleczewska w formie.