„Muzyka klasyczna jest cool, ponieważ łączy bardzo precyzyjne intencje kompozytora z oddaniem pola interpretacji artystom. To powoduje zróżnicowanie w każdym wykonaniu, co mnie osobiście ekscytuje”, mówi 23-letni wybitny wiolonczelista pochodzący z Krakowa. I dodaje: „Klasyka jest również najbardziej ludzka, ponieważ tak jak ludzie jest niezwykle skomplikowana i nie każdy może w pełni ją pojąć”.

Michał studiuje w Akademii Muzycznej w Bazylei. Rok temu trafił na listę 30 najzdolniejszych muzyków klasycznych poniżej 30. roku życia brytyjskiej rozgłośni radiowej Classic FM.

Rozmawiamy o samotności, buncie, wykańczających konkursach i sensualnej stronie wiolonczeli.

Pamiętasz swoje pierwsze marzenie związane z muzyką?

Szczerze? Nie. Wielu znajomych, z którymi rozmawiam na temat muzyki od dziecka miało do niej klarowne podejście: jako pasji, chęci zgłębiania tematu, nowości. U mnie było inaczej. Pochodzę z muzycznej rodziny, zarówno rodzice, jak i siostra, wujostwo, dziadek – wszyscy są w ten świat uwikłani. Można więc powiedzieć, że od początku byłem do tego predestynowany, bo wychowywano mnie w muzyce. Była od zawsze, stąd trudno mówić mi o jakichś pierwszych marzeniach. Nikt mnie nie zmuszał, żebym kontynuował tę rodzinną tradycję, więc z własnej woli zacząłem naukę gry na wiolonczeli. 

Ile miałeś lat?

Siedem. Wcześniej chodziłem na koncerty w Krakowie, również te moich rodziców. Póki co jestem w rodzinie jedynym wiolonczelistą. Mama zaczynała od tego instrumentu, ale szybko zamieniła go na skrzypce.

Trudno podejmować decyzje określające naszą przyszłość w dorosłym życiu, a co dopiero w wieku sześciu, siedmiu lat.

W moim przypadku nie było napięcia. Rodzice mieli nastawienie, z którym się zgadzam, że obcowanie z muzyką w młodym wieku jest niezwykle korzystne dla rozwoju, dla mózgu. Potem obserwowali, jakie robię postępy. I okazały się być zadowalające.

Skąd więc pomysł na wiolonczelę, skoro, jak sam mówisz, nikt w domu na niej nie grał?

Naprawdę nie mam pojęcia. Skądś zapamiętałem nazwę instrumentu i mi się spodobała. Przypadek.

Dorastałeś w rodzinie uzdolnionych muzyków. Nigdy nie narastał w tobie bunt, że chciałbyś jednak robić zupełnie coś innego?

Bunt się pojawiał. Czasami nadal wraca, bo bycie muzykiem jest specyficznym zawodem. Trzeba być bardzo odpornym, cierpliwym. A im się jest młodszym, tym mniej cierpliwości, m.in. dlatego, że granie na instrumencie idzie w parze z samotnością. Siedzi się samemu w ćwiczeniówce (sala ćwiczeń, przyp.red.), gdy znajomi wspinają się na drzewa czy grają w piłkę. A tu trzeba ćwiczyć, rzeźbić technikę. Zdarzały się ciężkie momenty, frustracja. Gdy miałem 12-13 lat nadszedł pierwszy kryzys. Rodzice nauczyli mnie wtedy, mając w tym doświadczenie, jak ćwiczyć w taki sposób, by nie poświęcać temu zbyt dużo czasu, a żeby efekt był jak najlepszy. Tę metodę stosuję do dziś. Druga sprawa to wysokie, dziecięce ego…

Co z nim nie tak? Za bardzo rozbuchane?

Myślę, że teraz moje ego jest bardzo elastyczne. Więc ocena tego, czy jest wysokie czy niskie to sprawa dość subiektywna. Ale bez ego trudno o rozwój. Spoglądam na siebie z największą skromnością, z jaką tylko mogę.

A to nie jest po prostu kwestia doświadczenia? Wygrywasz najważniejsze światowe konkursy, w ubiegłym roku brytyjska rozgłośnia Classic FM umieściła cię na prestiżowej liście 30 młodych wschodzących gwiazd klasyki. Trudno chyba w takich momentach nie dać się ponieść emocjom. Był taki moment, kiedy musiałeś sam siebie wyhamować?

Często powtarzanym przez młodych muzyków błędem jest porównywanie swojego ego do innych. To napędza lawinę negatywnych uczuć, czasami samouwielbienia, albo odwrotnie – ciągłej, niezdrowej krytyki siebie. Ja natomiast swoje ego konfrontuję ze sztuką, muzyką. Może tak zostałem wychowany? A może to umiejętność, którą zdobyłem na przestrzeni lat? W każdym razie jest to bitwa, której nie da się wygrać. Sztuka jest niekończącym się uniwersum zagadnień, problemów, tematów. Poddaję się temu procesowi. Zgłębiam go, jednocześnie zachowując balans i normalność. Chodzi o proces, a nie efekt końcowy – to coś, czego się wciąż uczę.

Co to znaczy?

Że aby móc się rozwijać nie można myśleć i działać wyłącznie od koncertu do koncertu, od sukcesu do sukcesu lub od porażki do porażki, bo wtedy proces ten może stać się nieszczery, a możliwości pokazywania swoich umiejętności się kurczą. Nigdy nie wiadomo, w jaki sposób potoczy się kariera muzyka. Bywa, że gra się 20 koncertów miesięcznie. A bywa, że od 20 miesięcy nie grasz w ogóle. Dlatego nie można się do tego przywiązywać.

Jak to jest, w takim razie, wychowywać się w towarzystwie jednego z największych współczesnych kompozytorów?

Zakładam, że chodzi o Krzysztofa Pendereckiego, prawda? Bardzo wcześnie miałem okazję poznać zarówno samego Maestro, jak i jego małżonkę, panią Elżbietę Penderecką. Jestem ogromnym entuzjastą jego muzyki, sam wykonuję jej sporo. Miałem okazję grać w składach orkiestrowych czy kameralnych przed panem Pendereckim podczas różnych wydarzeń w Lusławicach czy w krakowskich Sukiennicach. To wielki zaszczyt. Mieszkam teraz w Bazylei i coraz świadomiej zwracam uwagę na to, jak wielkim źródłem inspiracji są kompozytorzy. Zwłaszcza, gdy mówią o swojej muzyce. Rok temu miałem zaszczyt poznać światowej sławy węgierskiego kompozytora, wówczas 97-letniego György’a Kurtága, który mieszka w Budapeszcie. Teraz znów byłem u niego na lekcjach. Poznawanie kompozytorów jest niezwykłe, bo są kluczem do zrozumienia ich własnych utworów. Nie ma lepszego źródła. I są to inspirujące momenty.

Zdarza ci się podchodzić do nich z poziomu fana czy zawsze na równi, jak muzyk do muzyka?

Ani jedno, ani drugie. Gdybym był fanem uwielbienie zaślepiłoby przekaz. To, co mówi kompozytor stałoby się formą absolutu bez możliwości konfrontacji. Z drugiej strony nie ma mowy o partnerstwie na płaszczyźnie muzyk-muzyk, co wynika choćby z różnicy wieku, sławy, doświadczenia. Nijak mam się do takich muzyków, jak Kurtág czy Penderecki. Mam za to swój sposób – to kwestionowanie wszystkiego, co mówią. Na lekcje u Kurtága idę uzbrojony w masę pytań, kwestionuję to, co mówi, a on jest w stanie uargumentować swoje decyzje. Czyli dyskutujemy. Kompozytor przedstawia swoją wizję, teorię, tezę i musi tego bronić przed uczniami. Gdy odpowie w sposób logiczny, bardzo mi imponuje.

Zdarzyło się, że ktoś się nie obronił?

Nie, nie zdarzyło mi się zagiąć nikogo z wielkich artystów.

A w życiu prywatnym też tak wszystko kwestionujesz?

Nawet będąc sam w ćwiczeniówce kwestionuję to, co robię. I przenoszę to na życie osobiste – kwestionuję decyzje przyjaciół, rodziny. Dlatego się z nimi trzymam, bo dają mi swoją prawdę, a ja mam do nich zaufanie.

Niełatwo się z tobą przyjaźnić.

„Przyjaciel” to w moim słowniku coś wyjątkowego. Nie mam zbyt wielu przyjaciół, za to masę znajomych. Ludzi, których dopuszczam do siebie bardzo blisko jest jednak garstka.

Wracamy więc do kwestii samotności. Mówisz o tym, że muzycy są w pewien sposób na nią skazani. Bywasz samotny?

Austriacki wiolonczelista Kian Soltani powiedział niedawno w wywiadzie z Paavo Järvim, że jest różnica między samotnością a byciem samemu. Często jestem sam, gdy np. ćwiczę, ale nie czuję się wtedy samotny.

Ile czasu poświęcasz dziennie na ćwiczenia?

Różnie, w zależności od tego, nad jakim repertuarem czy projektami pracuję. Gdy czeka mnie ważne wydarzenie potrafię spędzić z instrumentem cały dzień. Pamiętam czas przed konkursem w Dubaju (wygrany Classical String Competition, przyp.red.) – to była prawdziwa mordęga. Przez miesiąc wstawałem o ósmej rano, o dziewiątej schodziłem do ćwiczeniówki i grałem do północy, z przerwami na jedzenie. Oczywiście do tego konkursu przygotowywałem się dużo dłużej – w zasadzie całe życie. Ale ten ostatni miesiąc był to moment, kiedy faktycznie poczułem się trochę samotny. Zdarza się jednak i tak, że nie ćwiczę w ogóle. Pochwalę się, że w trakcie przerwy świątecznej nie dotknąłem wiolonczeli przez dwa i pół tygodnia.

Długo.

Trochę długo, ale taki detoks też jest ważny. Choć ciężko było wrócić – palce muszą się rozruszać. Wiesz, że po takim czasie zmienia się też odrobinę słyszenie? Gdy ćwiczę dzień w dzień ucho przyzwyczaja się do wielu złych rzeczy, które mogą pojawić się w dźwięku. Po przerwie słyszenie jest świeższe, łatwiej niwelować problemy.

Na co dzień studiujesz w Bazylei. Dlaczego tam?

Tu znalazłem mentora, mojego profesora, u którego obecnie studiuję. Ja w ogóle mam potężne szczęście, bo zanim wyjechałem do Szwajcarii ściśle współpracowałem z prof. Stanisławem Firlejem, jeżdżąc do niego z Krakowa do Łodzi. Po zakończonej nauce wyjechałem do Bazylei i trafiłem pod skrzydła młodego, 44-letniego prof. Danjulo Ishizaki. To guru wiolonczeli, wygrał wszystkie najważniejsze konkursy, które były do wygrania. Jest najlepszym wiolonczelistą, jakiego poznałem, jeśli chodzi o podejście do instrumentu, muzyki. Niezwykle przekonujący, sprytny. Poznaliśmy się na jednym z kursów mistrzowskich w Niemczech, w których brałem udział. To był moment, kiedy szukałem miejsca, w którym mógłbym kontynuować naukę. Teraz jestem na czwartym roku – a więc pierwszym roku studiów magisterskich.

Dobrze ci tam?

Szwajcaria to bardzo specyficzne państwo, które zapewnia komfort życia. Standard wszystkiego jest niezwykle wysoki i to powoduje, że studiowanie tu jest rzeczą tak atrakcyjną, wygodną. Nie ma rywalizacji, toksyczności. Wszystko wydaje się zdrowe.

Niezwykłe jak na świat muzyków.

Te nieprzyjemne sytuacje, z którymi mierzymy się na co dzień często niszczą ludzi. Negatywna energia pojawia się podczas konkursów. Konkursy w ogóle są okropne. To, co dzieje się za kulisami, w głowie młodego człowieka, który przygotowuje trzygodzinny repertuar, jest niebywałe. Mimo starań i talentu można paść ofiarą niefortunnego układu, gdy np. juror ma  swojego ucznia, który jest promowany. Konkursy wyniszczają psychicznie. Ale niestety trzeba na nie jeździć, bo zapewniają rozgłos. A ten jest potrzebny, jeśli chce się robić karierę w muzyce. Po wygranym konkursie w Dubaju wykorzystuję wszystkie możliwości, które mi dał tylko po to, żeby nie musieć jechać na kolejny konkurs. W ogóle rywalizowanie… Jak można porównywać dwie osoby, które wykonują coś tak subiektywnego, jak muzyka? Jak wytłumaczyć decyzję, że ktoś okazuje się gorszy? Absurdalna sprawa.

Jak w tym odnaleźć siebie?

Poprzez szczerość. Jestem szczery w muzyce, w kontaktach z ludźmi. Zamiast nagrywać po raz milionowy „Łabędzia” Saint-Saënsa tylko po to, żeby mieć 100 tysięcy wyświetleń na YouTubie wolę nagrać mniej popularne utwory Kurtága, Weberna lub Schnittkego, które wyświetli 20 osób. Ale będzie to tym, co czuję. Będzie moją prawdą.

Wyłania się obraz buntownika…

Coraz częściej spotykam się z opinią, że robię wszystko po swojemu, nagrywam dziwne rzeczy. Z moim przyjacielem Mikołajem Woźniakiem zarejestrowaliśmy sonatę Alfreda Schnittkego. To radykalny pomysł, bo to radykalny utwór, ale z drugiej strony to przecież nic nowego. Po prostu robię rzeczy, które mi się podobają, które mnie ciekawią. A to, czy ktoś mnie potem nazwie rebelem… Śmiesznie to brzmi.

No, ale lubisz przekraczać granice.

A ja uważam, że jestem daleki od ich przekraczania. W ogóle ciężko zdefiniować granice w sensie muzycznym. Bo co? Przeromantyzowanie muzyki barokowej? Zbyt ortodoksyjne podejście do muzyki romantycznej? 

W klasyce za przekraczanie granic często uważa się wychodzenie do popkultury – słyszy się, że to profanacja.

Każdy robi to, co uważa za stosowne, pełna wolność. Gdybym ja miał iść na kompromis między muzyką klasyczną a popkulturą, nie czułbym się ze sobą dobrze. Wolę obrany przez siebie kierunek, być może nie tak popularny i atrakcyjny dla mas. To ryzyko, które podejmuję. Ale muzyka klasyczna zawsze znajdzie wiernych fanów, którzy chcą doświadczyć najwyższej kultury muzycznej. Nie ujmując innej muzyce, bo bardzo lubię np. rap, techno.

Ulubieni wykonawcy?

Długo mógłbym wymieniać. Jeśli chodzi o techno, jestem potężnym fanem Marcela Dettmanna. Słucham Kendrick’a Lamara czy Drake’a. Kanye West to świetny artysta. Choć bardzo kontrowersyjna postać.

I bardzo dobry muzyk.

Który umie wyprzedzać trendy. Ci wszyscy artyści są po prostu szczerzy. Fascynuje mnie ta kultura „zniszczenia”. Dlatego często zagłębiam się w te rejony.

Mimo wszystko w swojej drodze muzycznej jesteś wierny klasyce i wiolonczeli. Co chcesz nią przekazać? Co dla ciebie znaczy? Grasz na instrumencie z 1718 roku wykonanym w pracowni lutnika Carlo Antonio Tesorego.

Wiolonczela koniec końców nie jest niczym specjalnym. Tak samo, jak niczym specjalnym nie będą fortepian, skrzypce, klarnet czy inne instrumenty. To wszystko są tylko przekaźniki naszych intencji muzycznych. Dla mnie nie jest istotne kto gra na jakim instrumencie, tylko czy gra w sposób przekonujący. Instrument to narzędzie. Mam to szczęście, że akurat moim narzędziem jest taki wybitny instrument, którym łatwiej mi się wyraża.

Jesteś chyba pierwszym muzykiem, z którym rozmawiam, który nazywa instrument narzędziem.

W końcu jestem rebelem. Ale to nie oznacza, że neguję piękno instrumentów, każdy ma swoje charakterystyczne dźwięki.

Wiolonczela jest piękna. Powiedziałabym nawet, że sensualna.

Tak, bo następuje zbliżenie fizyczne między nią a artystą. Ale jestem przekonany, że wyższym stopniem wtajemniczenia w muzykę klasyczną jest odbieganie od swoich instrumentów. Rozumienie muzyki jako całości, a nie materiału, który mamy do wykonania.

I to mają poczuć słuchacze na twoich koncertach?

Tak – intencję muzyczną. Nawet kosztem techniki – nie mam obsesji na jej punkcie. Wolę grać trochę mniej czysto, jeśli tylko intencja będzie na tyle mocna, że zdoła do siebie przekonać. W muzyce chodzi o ruchy – nie dźwięki, ale ruchy, które za sobą niesie.

„Ruchy muzyki” – ładne.

Bardzo.

Pamiętasz swój pierwszy muzyczny zachwyt?

Było ich sporo. Gdy miałem dziesięć lat moja rodzina na rok przeprowadziła się do Stanów, do Waszyngtonu. Pewnego razu pojechaliśmy do Nowego Jorku na New York City Ballet. Byłem oszołomiony tym, co zobaczyłem i absolutnie zafascynowany baletem. Zresztą do dziś jestem fanem. Pamiętam również, gdy po raz pierwszy posłuchałem na Spotify czy YouTube sonaty skrzypcowej Brahmsa granej na wiolonczeli przez Dominika Połońskiego. Nawet dziś, gdy myślę o tym nagraniu, przechodzą mnie ciarki. Jest to szczere, intymne, naturalne. Piękne.

A ostatni zachwyt?

Prawdopodobnie odkrycie dyskografii Freiburger Barockorchester. Uwielbiam ich nagrania, zwłaszcza jeśli solistami są Isabelle Faust, Jean-Guihen Queyras i Alexander Melnikov.

Potrafisz w trakcie koncertów chłonąć muzykę jako widz czy zawsze pozostajesz muzykiem, nawet na widowni?

Umiem się zatracić w muzyce. Jak idę na koncert to z zaufaniem do artysty. Na zachodzie publiczność przychodzi na występ po to, by się dobrze bawić. A w Polsce często wytyka się błędy.

Zdarza się, że potrzebujesz w życiu ciszy?

Chyba nie. Jestem tak oddany muzyce, że nawet jak nie ćwiczę, to zostawiam na uszach słuchawki. Rzadko pojawiają się momenty ciszy.

A jeśli już się pojawią, to jakie mają znaczenie?

Zdarza się to przed snem. Wtedy jej potrzebuję. Lecz do samego zjawiska nie podchodzę w sposób duchowy. Jeśli jednak w utworze jest pauza, to staje się dla mnie absolutną świętością. Cisza potrafi wtedy nieść za sobą wielkie znaczenie.

Gdzie widzisz siebie w przyszłości? Jak ją planujesz?

W muzyce i z muzyką. Znajduję się w o tyle komfortowej sytuacji, że jestem osobą tolerancyjną – nie ma znaczenia czy gram solo, w składzie kameralnym czy w orkiestrze. Wszystko to uwielbiam. Na pewno nie zamierzam z niczego rezygnować. Będę tam, gdzie mnie muzyka poprowadzi.