Julia Wawrowska jest altowiolistką. I choć mogła pójść inną drogą niż jej ro-dzice (wybitny, światowej sławy skrzypek Janusz Wawrowski grający na stradivariusie i śpiewaczka Bogumiła Dziel-Wawrowska), wybrała klasykę. Jest zakochana w altówce – z wzajemnością. W naszej rozmowie opowiada o tym, czym różni się altówka od skrzypiec, dlaczego klasyka jest muzyką nie z tego świata i jak dzieli życie między Zurich, Berlin i Warszawę. 

Skąd w Twoim życiu wzięła się muzyka?
W domu rodzinnym była od zawsze. Tata i mama są muzykami (Janusz Wawrowski – skrzypek i Bogumiła Dziel-Wawrowska – śpiewaczka, przyp.red.), więc odkąd pamiętam muzyka mnie otaczała. Podobało mi się, jak muzykują. Rodzice nie chcieli, żebym była muzykiem. Bardzo starali się nas (Julię i brata, który również jest muzykiem, przyp.red.) pchnąć ku innym rewirom. Marzeniem było, żebyśmy zostali lekarzami. Ale niestety, byliśmy uparci. Nie dali rady nas przekonać.
 
I nigdy się przeciwko muzyce nie buntowałaś?
Buntowałam. Był to moment, gdy zmieniałam skrzypce na altówkę. Edukację zaczęłam w szkole muzycznej, ale gdy przyszedł czas liceum stwierdziłam, że czas wyjść z mojego kokona i poznać inny świat. Zdałam do Liceum Ogólnokształcącego im. Mikołaja Reja w Warszawie. Pobyłam tam rok – tyle wystarczyło, bym poczuła, jak bardzo brakuje mi muzyki. Zrozumiałam, że chcę grać i chcę tym żyć. Że to kocham.
 
Potrzebowałaś zmiany? 
Tak. I śmieję się, że altówka pojawiła się dlatego, że miejsce skrzypka w naszym domu było już zajęte. Chciałam odnaleźć swój głos. I w altówce go znalazłam. 


 
Czym różni się altówka od skrzypiec?
Jest podobna, bo to też instrument smyczkowy, ale trochę większy niż skrzypce. Skrzypce mogą się różnić od siebie kilkoma milimetrami. Za to altówki mają różne rozmiary, dobierane indywidualnie przez muzyków. Bywają duże i ma to wielkie znaczenie dla dźwięku. Altówka ma niższe, łagodniejsze, cieplejsze brzmienie. Skrzypce są bardzo ostre, jasne, przystosowane do solowego grania. Ale są ludzie, których dźwięk skrzypiec drażni, a altówki słucha im się przyjemniej. Mówi się, że altówka jest najbliższa ludzkiemu głosowi ze względu na swoją skalę. 
 
Powiedziałaś, że w altówce odnalazłaś swój głos, a dźwięk altówki jest do głosu ludzkiego podobny. Czym jest więc twój głos w graniu? Co przekazujesz swoją muzyką?
Emocje, uczucia, które płyną z serca, również wtedy, gdy niosą pewną konkretną myśl, ideę, jaką kompozytor zawarł w utworze. Zawsze dążę do piękna, tego ideału, którego nigdy nie osiągniemy. Ale już samo dążenie to wspaniała podróż. Chcę poruszać słuchaczy, żeby poczuli, że coś ich złapało za serce. Albo odwrotnie – że coś kontrowersyjnego skłoniło do myślenia. Nieistotne czy utwór jest szybki czy wolny. Czy jego charakter jest smutny czy radosny, chodzi o treść, której nie da się wyrazić słowami. Zdarzają się momenty, gdy chodzi się na koncerty popowe. I łzy same lecą, człowiek czuje się rozebrany do żywego. To właśnie chciałabym dać słuchaczowi.
 
Co lubisz grać najbardziej?
Uwielbiam grać z innymi ludźmi. To chyba najprzyjemniejsza część bycia muzykiem. Jako altowiolistka przeważnie gram z kimś. Psychologicznie i społecznie to duży atut tego instrumentu. Rzadko wychodzimy sami na scene. Zazwyczaj gramy sonaty z fortepianem czy jakieś drobniejsze utwory, jako członek zespołu kameralnego lub orkiestry symfonicznej, albo stajemy przed tą orkiestrą przybierając rolę solisty w towarzystwie dyrygenta. Interakcja na scenie, na żywo, jest wspaniała. A jeśli pytasz o utwory, to lubię grać Schuberta, Schumanna, Brahmsa, Ostatnio coraz bardziej interesuje mnie też muzyka francuskich kompozytorów. Lubię również sięgać po dzieła współczesnych kompozytorów. Szczególnie te jeszcze niewykonane. 


 
A granie czego okazało się być koszmarem?
Kaprysów Paganiniego. Te chyba jednak pozostawię skrzypkom do zabawy.
 
Kaprysy genialnego skrzypka są uważane za jedne z najtrudniejszych utworów w historii.
Jeśli grasz na większym instrumencie niż skrzypce, który, podobnie do wiolonczeli potrzebuje więcej czasu na wybrzmienie dźwięku, trzeba się postarać i natrudzić. To trochę tak, jakby Bas w operze chciał śpiewać arię królowej nocy przeznaczoną na koloraturę! Więc Paganini fizycznie był dla mnie dotąd największą męczarnią. Jednak zawsze, niezależnie od utworu, staram się znaleźć w nim jakąś swoją koncepcję. Myślę o tym, jakie jest główne clue, jaki przekaz niesie i jaka jest jego treść. 
 
Studia zaczęłaś w Warszawie, na Uniwersytecie Muzycznym im. Chopina.
Tak. Był to czas pandemii, 2020 rok. Covid wybuchł tuż przed maturami, zostaliśmy zamknięci. Nie było wiadomo, czy w ogóle będziemy pisać maturę. Pamiętam stan jednej wielkiej paniki. W tym czasie nie wolno było wyjeżdżać za granicę, a ja planowałam studiować w Berlinie. Zdawałam więc na dwie uczelnie, do Warszawy i Berlina. Dostałam się i tu, i tu. Skończyłam licencjat w Warszawie, teraz kończę w Berlinie.
 
I uczysz się w Szwajcarii. Jak ty to wszystko godzisz?
No właśnie, studiuję teraz w Zurichu. Powiedzmy, że studiowanie to moje hobby (śmiech). 


 
Na dodatek w różnych europejskich miastach. 
Między Warszawą a Berlinem jeździłam pociągami. Niektóre dziewczyny wydają kasę na ciuchy, ja na PKP. Jeździłam i starałam się wyciągnąć z dwóch uczelni najbardziej istotne, wartościowe aspekty. Polska edukacja jest inna niż niemiecka.
 
Czym się różni?
W Warszawie łatwiej było mi realizować przedmioty teoretyczne, związane z pedagogiką, jak psychologia czy metodyka. Łatwiej było mi je przyswoić w języku polskim niż w niemieckim. Warszawa pozwoliła mi się skupić na sprawach teoretycznych. W Berlinie za to skupiałam się na stronie praktycznej – budowaniu repertuaru i graniu. Mam wrażenie, że w Polsce ludzie dużo wcześniej chcą się usamodzielnić, rozpocząć dorosłe życie. Wielu moich znajomych już na studiach bierze ślub, zakładają rodzinę. W Berlinie ten etap przychodzi dużo później, ludzie w tym wieku są bardziej skupieni na doskonaleniu swojego rzemiosła. Studia to czas na kształcenie siebie, kształtowanie umiejętności, osobowości, budowanie kariery. Funkcjonowałam więc w tych skrajnych rzeczywistościach i to było ciekawe doświadczenie. Starałam i chyba nadal staram się odnaleźć pomiędzy nimi swoją drogę. 

Szwajcaria jest za to jeszcze inna. W przeciwieństwie do Berlina wszystko jest tu uporządkowane, jak w przysłowiowym szwajcarskim zegarku. Z drugiej strony Zurich jest dużo mniejszy niż Berlin czy Warszawa. I jest tu czas, którego brakuje mi w stolicach. Wszystko musi być wcześniej zaplanowane, ustalone, ustabilizowane. I przyznam, że zaczynam to lubić. Kiedyś szłam na żywioł. Teraz ten przysłowiowy „ordnung” i spokój bardzo cenię. Myślę, że to pomaga w życiu muzyka freelancera, dla którego każdy dzień jest inny i ciężko w nim o regularny tryb życia.
 
Co najważniejsze jest dla ciebie w muzyce?
Dyskutujemy czasem ze znajomymi o naszych zmaganiach z tym, czy walczyć o tę upragnioną perfekcję wykonania czy o emocje, charakter i charyzmę. Oczywiście, najlepiej byłoby mieć jedno i drugie. A do tego unikatową interpretację. Czasami jednak trzeba wybrać. Ale to odwieczny spór. Największa presja jest zawsze na konkursach, kiedy nie wiadomo czego się spodziewać, w jakim kierunku iść – perfekcjonizmu czy grania z serca. Ja uważam, że trzeba robić to zgodnie z własną naturą. Na scenie trzeba być przede wszystkim autentycznym. Na niej ostatecznie sztuka i muzyka, którą gramy jest tylko nasza. To niezwykły przywilej, ale i ogromna odpowiedzialność.
 
Julio, łatwo jest być muzykiem, a jednocześnie córką wybitnych muzyków? Oceniają cię, rozmawiają z tobą na temat tego, co grasz?
Dawniej na pewno, ale dziś staram się o tym nie myśleć. Funkcjonuję teraz w zupełnie innym środowisku. Jestem tu Julią Wawrowską, a nie Julią – córką Wawrowskich. To fajne uczucie. Od zawsze zależało mi na kreowaniu własnej marki. Rodzice nigdy nie zmuszali mnie do ćwiczenia, co się czasem zdarza, gdy dziecko zostanie okrzyknięte wielkim talentem i wiąże się z nim wielkie nadzieje lub oczekiwania. Dziś widzę, jak wielkie brzemię może to stanowić w dorosłym życiu. Nigdy nie uczyłam się u taty. Czuję pod skórą, że dobrze jest, jak nabieram doświadczenia w rejonach, których nie znam. Myślę, że różnorodność jest ważna w rozwoju. Staram się nadal wychodzić ze strefy komfortu.
Życie w rodzinie muzyków oznacza brak odskoczni. Zazdroszczę znajomym, którzy wracają do domu i temat muzyki jest zamknięty. To jest zdrowy balans. Gdy w domu jest jednak czterech muzyków, trzeba uważać, żeby żadne z nas się nie zatraciło w swoim artystycznym świecie, ale spędzać czas wspólnie, na zwykłych czynnościach.
 
A czym jest dla ciebie muzyka klasyczna?
To świat niesamowicie piękny. Coś kompletnie nierealnego, surrealistycznego, a jednocześnie prawdziwego i tak ludzkiego. Klasyka i muzyka wszelkiego gatunku jest dla mnie unikatowym językiem, sposobem komunikowania się z innymi. Nie trzeba słów, by wyrazić „kocham cię”, albo „nienawidzę cię”. Reguły panujące w niej są tak logiczne, proste, przyziemne, można by rzec bardzo ludzkie. To tylko wzmaga jej magię. Muzyka to coś nie z tego świata. 
 
Niezwykłe, że z taką czułością i zachwytem potrafisz o klasyce mówić, pracując z nią od czwartego roku życia.
Jeszcze nie chodziłam, gdy tata grał mi 24 kaprysy. Inne dzieci słuchały „Kotki dwa”, a u mnie był koncert Beethovena i Paganini. (śmiech) Wydaje mi się, że trzeba znaleźć siebie w muzyce, poznać siebie i swoje miejsce. Oczywiście dobrze byłoby nie być muzykiem tylko fruwającym w niebiosach, oderwanym od rzeczywistości, ale twardo stąpać po ziemi i radzić sobie z realiami dzisiejszego świata. Muzycy z jednej strony chcą na scenie robić wspaniałe rzeczy, dotykać nieba, a z drugiej dopadają nas twarde realia życia artysty, z którymi trzeba sobie radzić. 
 
A oprócz klasyki, czego słuchasz?
Bardzo lubię jazz, ale chyba nie mam żadnego ulubionego gatunku. Różne rzeczy mnie inspirują. Uwielbiam słuchać śpiewu, głosu ludzkiego, obojętnie czy jest to opera, czy pop, czy jazz. Wtedy czuję ciary. Miałam epizod w życiu, gdy przez rok prywatnie kształciłam się wokalnie, chodziłam na lekcje śpiewu operowego. Pomogło mi to w graniu. Uważam, że wielu instrumentalistów powinno tego spróbować. My – smyczkowcy mamy tendencje do zapominania o oddychaniu w trakcie grania. Oddech, praca przeponą, praca ciała są ważne – a tego uczą się śpiewacy.
 
Co jest teraz twoim największym marzeniem?
Bardzo chciałabym zostać w tym zawodzie i nigdy nie musieć z niego rezygnować. Dla mnie jest to bajka, która, chciałabym, żeby trwała cały czas. Mam tysiąc marzeń i zobaczymy, co z tego uda mi się zrealizować.
 
Na czym się więc teraz koncentrujesz?
Na budowaniu repertuaru pod okiem moich wspaniałych pedagogów, nabieraniu doświadczeniami zawodowego na scenie, jak i poza nią. Na poszerzaniu horyzontów.

Rok temu z przyjaciółmi założyliśmy również kwartet fortepianowy w Berlinie. Kompletnym przypadkiem trafiłam do grupy, gdy szukali altowiolistki i to była miłość od pierwszego spojrzenia. Chciałabym rozwijać ten zespół, aby nabierał wiatru w żagle. Skład jest międzynarodowy, ale mimo tego, że pochodzimy z zupełnie różnych miejsc, znaleźliśmy wspólny język na scenie i poza nią. To ważne, by umieć się komunikować. Na razie chyba fajnie nam to wychodzi.