Na naszą sesję przychodzi z własną makijażystką. – Mam fryzurę trochę jak Françoise Sagan, nie uważacie? – rzuca. Zwykle wyglądam jak kloszard, ale dla ELLE się postarałem. Jest rozbrajający. Zabawia wszystkich: roześmiany, gotowy na wszelkie pytania, szarmancki. Najwyraźniej zadowolony ze swoich ostatnich dokonań. Do polskich kin wchodzi film „Porwanie Michela Houellebecqa”, w którym zagrał samego siebie („Odkryłem, że potrafię być zabawny jako aktor”). Jean-Louis Aubert napisał muzykę do 16 jego wierszy i wydał je na płycie „Les parages du vide”. Wiersze ukazują się także w antologii „Non reconcilié” (Niepogodzony). Z pisarzem Michelem Houllebeckiem rozmawiamy o miłości, uwodzeniu, kreacji i o nim samym. To nie zdarza się często.

Wygląda Pan na szczęśliwego. Czy to dzięki współpracy z Jeanem-Louisem Aubertem?
MICHEL HOUELLEBECQ To było zaskakujące, bo nie znaliśmy się osobiście. Wysłał mi e-mail, który stał się początkiem długiej korespondencji. Okazało się, że to Carla Bruni dała mu mój adres. Pracowaliśmy u niego w domu na wsi, tam jest cudownie, prawie jak w raju.

Jest Pan mniej ironiczny, niż o Panu mówią? Tak można wnioskować z Pana wierszy.
Nie wierzę w ironię ani humor w poezji. Poezja nie jest po to, by się śmiać, tylko by bujać w obłokach.

Widać też, że jest Pan romantyczny. To prawda?
Tak. Wskazuje na to choćby to, że dziewczyna, która pisała przedmowę do mojej książki, specjalizuje się w XIX wieku, czyli w romantyzmie, mojej ulubionej epoce literackiej. Poza tym jeśli ktoś nie jest romantyczny, to tak, jakby negował miłość. A miłość to jednak coś.

Przeżywał Pan zawody miłosne?
Tak.

I jak się Pan pocieszał?
Jest kilka metod. To głupie, ale polecany przez Baudelaire’a wyjazd pozostaje najskuteczniejszy. Narkotyki na dłuższą metę nie działają, alkohol także nie.

A pisanie?
Nie, nigdy nie pisałem o czymś, co mi się ostatnio przydarzyło. Wolę poczekać, aż uczucia osłabną. Zresztą pisałem o sobie w listach do
Bernarda-Henriego Lévy’ego (ich korespondencja została zebrana
w książce pod tytułem „Wrogowie publiczni”) i już mnie to nudzi.

Czy wie Pan, że jest ikoną kultury?
Wiem, że pojawiam się w książkach innych autorów, mają do tego prawo. Stanowię część krajobrazu, tak jak pisarz Philippe
Sollers, którego często przywołuję w swoich książkach, bo mam wrażenie, jakbym widywał go w telewizji od dzieciństwa. Albo jak Karl Lagerfeld.

Czy Pan jest Karlem Lagerfeldem literatury?
Na pewno krócej, niż jemu zajmuje ubranie się, co zresztą widać.
W kwestii mody podoba mi się tylko slogan: „Denerwują mnie dziewczyny, które ubierają się w Kookaï”!

Jaki jest Pana ideał urody?
Bardzo podoba mi się Hélène Risser, dziennikarka, która prowadzi bardzo intelektualną audycję „Déshabillons-les” w kanale Public Sénat. To dowód mojej perwersyjnej fascynacji inteligentnymi kobietami. Choć mam reputację macho, podniecają mnie inteligentne kobiety.

Jest Pan prawdziwym macho?
Tak, potwierdzam. Moja wydawczyni Teresa Cremisi niedawno zrobiła mi test Kundery: sprawdź, czy jesteś macho, czy mizoginem! Gdy dochodzi do kłótni i kobieta zaczyna płakać, macho mięknie, a mizogin się denerwuje. Mnie kobiecy płacz zawsze uspokaja.