Oglądając pokazy czy sesje mody, nieraz komentowaliśmy w myślach: „Nawet ciekawe, ale kto to włoży?”.

Przywykliśmy, że ubrania mają walor praktyczny. Na ulicach też widzimy, że ludzie noszą się podobnie. Jedni w dresach, inni w  marynarkach – nic, co odbiegałoby od przyjętej normy. Słusznie dedukujemy więc, że to na tych „zwykłych” rzeczach firmy odzieżowe i projektanci zarabiają. A i tak cyklicznie zaskakują nas wymyślnymi strojami.

Weźmy pokazy na jesień i zimę 2023/2024. Pasiasta quasi-krynolina u Niny Ricci, transparentna suknia uniemożliwiająca ruchy rąk u Balmain, skórzane skafandry u Ricka Owensa – nie jest to chodliwy basic. Wiemy jednak, że marki budują wizerunek właśnie na takiej modzie. Byśmy mogli zatrzymać na niej uwagę, a następnie kupić coś zwyklejszego z rozpoznawalnym logo: kosmetyki, perfumy czy okulary słoneczne.

Rick Owens F23/Launchmetrics Spotlight

Pokazany na wybiegu prosty T-shirt nie skłoniłby do tego, ale zdarzają się wyjątki. Trudno zliczyć, w ilu publikacjach, na ilu gwiazdach, a nawet w ilu filmach zagrała koszulka Diora z napisem „We Should All Be Feminists”, choć za tym sukcesem stała sprzeczność – wszak Dior zawsze kojarzył się z wielkim krawiectwem i wyniosłością. Co innego, gdy mowa o ubraniach tak ekscentrycznych czy awangardowych, że naprawdę nie sposób sobie wyobrazić, by ktokolwiek mógł je nosić. Ani na co dzień, ani od święta.

Przykładem są te autorstwa Craiga Greena stworzone dla linii Moncler Genius. Ni to wigwamy, ni to kajaki, ni to zbroje plemiennych wojowników. Przedziwne, pokryte tkaniną konstrukcje, w których niełatwo zrobić kilka kroków – również z powodu ograniczonej widoczności. O co w tym chodzi? Jeśli nie wiadomo, to zgodnie z powiedzeniem chodzi o pieniądze. Niecodzienne kreacje służą temu, by Moncler sprzedało jak najwięcej klasycznych puchowych kurtek, które nie wyglądają równie ekscytująco co dzieła brytyjskiego projektanta.

Ot, puchówki jak puchówki, tyle że lepszej jakości niż te z sieciówek. Fakt, że obok mody Greena nie można przejść (czy też przescrollować jej na ekranie smartfona) obojętnie, wyróżnia Moncler i zapewnia mu nieustanny rozgłos. Oraz zyski, bo jest dziś 12. najwyżej wycenianą marką świata. Nie tylko zapisaną w historii mody, lecz także sztuki nowoczesnej, gdyż twórczość Greena przywodzi na myśl koncepcyjne rzeźby. A stąd prosta droga do muzeum. Jasne, retrospektywne wystawy domów mody w najbardziej renomowanych placówkach globu to norma. Ale projektowanie z myślą, by od razu do nich trafić? To już relatywnie nowość.

– Viktor & Rolf właściwie tylko w taki sposób funkcjonują – zauważa dr Piotr Szaradowski, historyk mody z warszawskiej School of Form. Mowa o holenderskim duecie, który komercyjne triumfy, zwieńczone kolekcją dla H&M w 2006 roku, święcił na początku obecnego stulecia i który niemal całkowicie wycofał się z tradycyjnego handlu (nie licząc pojedynczych modeli) do niszy. Ta nisza to haute couture.

Viktor&Rolf HC S23/Launchmetrics Spotlight

Dobitnie obrazuje ją najnowsza kolekcja na obecny sezon: „poprzekręcane” suknie noszone w poprzek czy dołem do góry. Na wybieg można włożyć, poza nim – niekoniecznie. Tytuł kolekcji: „Walc późnej fazy kapitalizmu”, też mało sprzedażowy. Trudno jednak uznać obu panów za wrogów systemu. Przeciwnie, inteligentnie z owego kapitalizmu korzystają, oferując swoje dzieła marszandom i kolekcjonerom.

– Wtedy to już nie są ciuchy, lecz obiekty muzealne. Marki wyczuły kolejne miejsce, w którym mogą pokazywać się i promować, dotrzeć do innej publiczności. Do niedawna na pokazy nie zapraszano kuratorów sztuki, teraz to niemal obowiązek.

Inna sprawa: czy warto marnować ograniczone surowce na planecie na rzeczy nie do noszenia? To pytanie etyczne – zastanawia się Piotr Szaradowski.

Sami Viktor & Rolf w ostatnich latach trafili do nowojorskiej Momy, japońskiego The Kyoto Costume Institute, paryskiego Musée des Arts Décoratifs, do National Gallery of Victoria w Melbourne czy rotterdamskiej Kunsthal. Oczywiście nie stałoby się tak, gdyby nie wartość ich prac – zarówno artystyczna, jak i intelektualna. Moda nie do noszenia często bowiem jest zwana modą krytyczną. Ma zwrócić uwagę na jakiś problem, pokazać ułomności współczesnego świata.

Dobrze miała się w latach 90., gdy uprawiali ją Alexander McQueen, Martin Margiela czy Hussein Chalayan. Kolekcja tego ostatniego na sezon jesień–zima 2000/2001 z „ubieralnymi” meblami jest jednym z najwybitniejszych przykładów tego nurtu w modzie. W finale pokazu modelki zdjęły pokrowce z foteli i włożyły je na siebie jak sukienki. Siedziska po złożeniu przybrały formę walizek, a drewniany stół – spódnicy. Chalayan, sam pochodzący z podzielonego Cypru, odniósł się w kolekcji do masowych wypędzeń w czasie trwającej do  1999  roku wojny na Bałkanach. Ludności – czy to Albańczykom, czy Serbom, a wcześniej Bośniakom czy Chorwatom – wrogie oddziały dawały często pięć minut na spakowanie dobytku i opuszczenie domostw. Pokaz, za sprawą wojny w Ukrainie znów niestety aktualny, warto obejrzeć (YouTube) także dla reakcji widzów, aż krzyczących z emocji w finale.

Hussein Chalayan Autumn/Winter 2000/Getty Images/ Peter Jordan - PA Images / Contributor

– Kapitalizm, czyli rynek, tę krytyczną modę jednak wchłonął, tak jak kiedyś wchłonął np. antysystemowych punków. Pozbawieni perspektyw młodzi ludzie protestowali na ulicach stolic w łachmanach zszytych agrafkami, by kilka dekad później te same agrafki, tylko już złote, pojawiły się na gali Met „Punk: Chaos to Couture” – twierdzi Piotr Szaradowski.

Istotnie, coś, co wcześniej jest uważane za wybryk, po latach trafia do szaf. Stąd modę „nie do noszenia” można czasem określić modą przyszłości. Przewiduje się w niej, jaki obierze kierunek za dwie czy pięć dekad. W 1966 roku Paco Rabanne zaprezentował przecież swoją słynną kolekcję „12 sukienek nie do noszenia ze współczesnych materiałów”, tyle że nie do noszenia były wówczas. Z czasem zmieniły modę kobiecą. Niestety, m.in. dzięki zastosowaniu plastiku.

Trochę owej mody krytycznej zostało na galach szkół projektowania. Weźmy ostatnie dyplomy florenckiej Polimody. Viola Ruzza w strojach szytych niczym dla człowieka o zmutowanych kształtach i organach, odniosła się do katastrofy klimatycznej.

„Interesuje mnie idea postapokaliptycznej, dystopijnej przyszłości. Wyobraziłam sobie, co może się stać z naszą Ziemią w ciągu najbliższych 100 lat” – mówi absolwentka jednej z najbardziej cenionych uczelni w Europie. Jej koleżanka Ana Valentina Navarro opowiedziała o wykluczeniu i poczuciu braku przynależności.

„Kolekcja traktuje o kimś, kto myśli i działa inaczej niż wszyscy i zostaje odrzucony przez społeczeństwo za to, kim jest” – wyjaśnia pochodząca z Boliwii Ana.

W Polsce wystarczy wspomnieć o ostatnich dyplomach łódzkiej ASP, np. o tęczowej kolekcji Mateusza Jagodzińskiego z hasłami w rodzaju „Będziesz mnie szanować”, zwracającymi uwagę na systemowe prześladowanie ludzi LGBT+, czy o kolekcji Weroniki Surdackiej. Tę ostatnią inspirowały nie tylko grafiki przygotowane na potrzeby Strajku Kobiet, lecz także brak bliskości i poczucia bezpieczeństwa w czasach pandemii.

Barbara Rydz z kolei zabrała głos w sprawie problemów psychicznych. Kolekcją inspirowaną testem plam atramentowych Rorschacha, badającego cechy osobowości i zaburzenia, chciała zwrócić uwagę na to, jak potrzebne jest nam oswajanie się ze swoimi emocjami, nawet tymi najbardziej nieprzyjemnymi.

Bywa jednak, że to nie traumy motywują do tworzenia kreacji dalekich od praktycznych, ale poszukiwanie nowych rozwiązań. Sklep internetowy Iris van Herpen świeci pustkami: kilka apaszek, jakiś pasek. Ma za to bogate zaplecze naukowe – holenderska projektantka współpracuje m.in. z uczonymi z MIT, inżynierami z NASA czy pracownikami Wielkiego Zderzacza Hadronów, największej maszyny świata służącej lepszemu poznaniu cząstek elementarnych. Efekt ma niewiele wspólnego z ubraniami.

Iris van Harpen HC FW23/ Launchmetrics Spotlight

Weźmy The Infinity Dress z 2019 roku. Z „niekończącej się” sukni pokrytej białymi piórami wyrastają obrotowe „skrzydła” zaprojektowane tak, by poruszał nimi wiatr. Gdyby go zabrakło, ruch generuje ukryty z tyłu sukienki mechanizm. Kreacji towarzyszy kinetyczna rzeźba autorstwa Anthony’ego Howe: rodzaj stelaża ozdobionego jedwabnymi, kręcącymi się kółkami. Na paryskim pokazie rozedrgana, pulsująca instalacja wraz z obracającą się na modelce suknią stworzyły wrażenie obiektu trudnego do zidentyfikowania, ale zdecydowanie „żywego”. Jeśli dodać, że kolekcja zawierała inne falujące kreacje – w tym wykonane z tysięcy mikroskopijnych fragmentów materiału tak, by oko nie było w stanie rozróżnić, gdzie kończy się skóra modelki, a gdzie zaczyna ubranie – twórczość van Herpen staje się zadaniem dla wyjątkowych umysłów ścisłych. Lub artystycznych: dzieła projektantki noszą m.in. Cate Blanchett, Céline Dion czy Björk.

Bo – i to ostatni z głównych powodów istnienia ubrań „nie do noszenia” – zawsze znajdzie się ktoś, kto jednak je włoży. Zazwyczaj gwiazdy popkultury. Nie ma fasonu, formy czy materiału, które nie znalazłyby zastosowania w teledysku, na scenie czy na gali. Weźmy rzecz skrajnie absurdalną. Mięso. Świeża wołowina uformowana w formę sukienki? Przecież taką kreację włożyła Lady Gaga na galę MTV Video Music Awards. W garderobie Gagi, przez blisko dekadę zaskakującej nieprawdopodobnymi strojami i akcesoriami z „okularami” wykonanymi z zapalonych papierosów włącznie, znajduje się też kilka rzeczy autorstwa Katarzyny Konieczki. To najbardziej dziś rozchwytywana twórczyni alternatywnej mody w Polsce.

Getty Images/ Kevin Winter / Staff

Czym jej zdaniem jest ubranie „nie do noszenia”? To kreacja na jedno wielkie wyjście. Musi zwracać na siebie uwagę.

– Ma wywołać nagły atak klików i falę komentarzy. Tak było z moją suknią dla Małgorzaty Rozenek na bal TVN. Pisały o niej nawet serwisy niezwiązane z modą czy show-biznesem – mówi projektantka.

To prawda. Komentowano wręcz, że na spektakularną złotą zbroję celebrytki Polska nie jest jeszcze gotowa. Gotowi byli za to styliści Madonny – Konieczka przygotowała dla niej m.in. ortopedyczny gorset i tiarę. Wszystko stworzone od podstaw, jak nie igłą, to dłutem. Trafiły w styczniu na okładkową sesję włoskiego „Vanity Fair”. Wraz z Madonną, ma się rozumieć.

Dlaczego Konieczka robi taką modę? Bo innej, jak przyznaje, nie umie. Nie potrafi cieszyć się szyciem sukienek z gotowej tkaniny.

– Był czas, gdy pomyślałam o zarabianiu pieniędzy. Cała moja twórcza głowa musiała wówczas zmieścić się w pudełku zapałek – tłumaczy obrazowo. Stworzyła kolekcję „do noszenia”, ale produkcja nigdy nie ruszyła.

– Bo jeśli takie zarobkowe projektowanie polegało na tym, by zminimalizować liczbę szyć oraz poprzedzających ich cięć, by zrezygnować z drogich haftów na rzecz zwykłych nadruków i ogólnie wszystko zrobić jak najtaniej, to potem był płacz, że kreacja nijak nie przypomina haute couture: jest płaska i wygląda tanio – tłumaczy artystka. Bezkompromisowość się opłaciła. Także finansowo. Tylko w ubiegłym roku Konieczka stworzyła stroje do TVN-owskiego show „Mask Singer”, a na ekrany weszły dwa filmy z jej kostiumami, w tym „Naśladowca” z Johnem Malkovichem.

– Paradoksalnie, zarabianie na takiej modzie idzie mi całkiem nieźle i czuję się w takiej pracy szczęśliwa – wyznaje.