Co zmieniło się w Tobie od momentu wydania debiutanckiej książki?

Zmieniła się moja świadomość upływającego czasu. Wcześniej wydawało mi się, że mam przed sobą nieskończoną liczbę scenariuszy, mogę pójść w każdym kierunku, np. uczyć się kolejnych języków. Ten romantyczny okres jest już za mną, zaczęłam myśleć o pisaniu dużo bardziej pragmatycznie i bez sentymentów. Myślę o energii, jaką mam, o zasobach, jakie mam i o tym, jak mogę wykorzystać czas, który mi został, żeby zrobić to, co chcę zrobić. Bardzo ważna jest dla mnie satysfakcja z życia, poczucie, że znajduję się w takim miejscu, w jakim chcę być. Bycie pisarką i reporterką kiedyś było dla mnie beztroską, podróżowaniem, poznawaniem nowych ludzi, ale to wszystko działo się kosztem stabilizacji i poczucia bezpieczeństwa, także finansowego. Bardzo wiele poświęciłam dla pisania, ale doszłam do takiego momentu, w którym już nie chcę poświęcać niczego więcej. Planuję kolejne książki i projekty, ale wyobrażam sobie też taki scenariusz, w którym pisanie schodzi na drugi plan.

Postrzeganie świata też się zmieniło?

Od mojego debiutu, “Toksymii”, zajmuję się relacjami, zwłaszcza kwestią przemocy w relacjach. Wszystkie moje książki są o wolności i władzy, o tych, którzy próbują dominować nad innymi i o tych, którzy walczą o prawo do decydowania o sobie. W Albanii mój krąg znajomych to feministki i osoby LGBT, więc mogę obserwować ich walkę z systemem, by mogli żyć na własnych zasadach, by nie musieli się bać. W Polsce przez ostatnie osiem lat także odebraliśmy gorzką lekcję, czym może być społeczny regres. Widzieliśmy, jak władza szkaluje i upokarza najbardziej kruche i narażone na przemoc grupy społeczne. Wiele razy czułam swoją rozpacz i bezsilność, że obserwuję dyskurs, który w żaden sposób nie reprezentuje ani mnie, ani tego w co wierzę. Ale im jest trudniej, tym bardziej wierzę we wspólnotę i konieczność budowania mocnych sieci relacji wokół siebie.

Wierzysz, że możliwa jest wspólnota globalna, tworząca opiekuńczą, empatyczną sieć, która włącza i reprezentuje tych, którzy przez lata pozostawali na marginesie?

Wierzę w małe grupy, które wiedzą jak chronić siebie nawzajem. Przez ostatnie dziesięć lat obserwowałam, jak moi przyjaciele-aktywiści LGBT tworzą społeczność, która staje się realnym wsparciem i ma wpływ na życie ludzi. Widzę, że albańskim nastolatkom i bardzo młodym ludziom jest teraz dużo łatwiej właśnie dlatego, że mają miejsca i osoby, które mogą ich ochronić i pomóc, gdy trzeba załatwić lekarza, czynsz, jedzenie. Ale jeśli chodzi o wspólnotę globalną, to po prostu wierzę w dyskursy, w globalną debatę, w pokazywanie problemów i szukanie rozwiązań, bo widzę jak ruch metoo przełożył się na dyskusje o przemocy względem kobiet w różnych krajach, od Polski przez Albanię, po Stany Zjednoczone. Jak dał kobietom narzędzia, by mogły lepiej rozumieć przemoc, która je spotyka i chronić się przed nią. Metoo realnie wzmocniło kobiety, stworzyło wspólnotę doświadczeń przemocowych i przełożyło się na świadomość kobiet.

A czy myślenie o wspólnocie rozciągasz na istoty nieludzkie?

Właśnie gdy rozmawiamy leży na mnie moja kotka i bardzo głośno mruczy. Ja swój kocio-ludzki dom nazywam stadem i trudno mi myśleć o moich kotach po prostu jak o zwierzętach, bo one są mocno połączone ze mną i bardzo reagują na moje emocje. Potrzebujemy zwierząt, one są naszym lustrem, wydobywają z nas wszystko, co najlepsze.

Ostatnio po spotkaniu autorskim ktoś mnie zapytał, jak sobie radzę z tym wszystkim, czym się zajmuję. Powiedziałam, że tuż obok domu mam swój park, a tam swoje małe wzgórze. Czasami siadam na nim wieczorami, oglądam zachód słońca i myślę sobie: jaki to luksus, że to życie ułożyłam sobie tak, że mogę tu być, mogę w spokoju siedzieć, uziemiona i obecna.

Potrzebujemy natury, dotyku ziemi pod stopami, szumu morza, odgłosów strumienia, drzew. To wszystko przekłada się na nasz dobrostan psychiczny, wewnętrzny spokój. Bez natury kurczymy się, wysuszamy, strzępiejemy. Prawdziwą pełnię i świadomość siebie możemy uzyskać tylko w kontakcie z naturą i ze zwierzętami. To wszystko brzmi jak skończony banał, a jednak dopiero w ostatnich latach następuje gwałtowny zwrot ku naturze, ekologii, rozumieniu, czym jest natura wokół nas, jak na nas oddziałuje, jak nasze przeżycie jest od niej zależne, jak musimy ją szanować, bo bez niej nie przeżyjemy.

Ten zwrot, o którym piszesz, leży u podstaw zmian, które dokonują się w języku, w sposobie opowiadania. Coraz częściej sięgamy po upodmiotowienie świata natury. Ty też, np. w opowiadaniu “Serce syreny” pozwalasz, aby osoba czytająca zastanowiła się nad uczuciami morza…

Tak, bardzo lubię w literaturze te narracyjne sztuczki, na przykład gdy historia opowiadana jest z perspektywy zwierzęcia czy grzybni. To daje mi zupełnie inne spojrzenie i wspaniale ćwiczy wyobraźnię. “Serce syreny” można czytać w perspektywie baśniowej i w perspektywie realistycznej. Albo morze mówi do chłopca, albo to chłopiec projektuje na nie wszystkie swoje tęsknoty i pragnienia. Albo chłopiec zamienia się w inny byt, albo to kolejna dysocjacja, która ma ochronić jego świat przed całkowitym rozpadem.

Zastanawia mnie dlaczego, jako formę opowiadania, wybrałaś - wciąż mniej popularne w Polsce - opowiadanie.

Miałam w głowie bardzo wiele opowieści, krótkich historii, scen, obrazów, postaci. Po prostu chciałam je zapisać. Faktycznie, opowiadania traktuje się podejrzliwie. Wielu czytelników ma problem z tym, że to krótka, zamknięta forma, która nie daje szansy, by zostać z bohaterem na dłużej. Ale ja sama uwielbiam opowiadania. Nigdy nie budziły we mnie żadnych emocjonalnych wątpliwości, raczej miałam poczucie, że to kwintesencja opowiadania historii, takie małe porcje opowieści, którą można usłyszeć przed zaśnięciem. Jako dziecko i nastolatka zaczytywałam się w rosyjskich opowiadaniach. Czytałam Zoszczenkę, Czechowa i nigdy nie przyszłoby mi do głowy dzielić opowiadania i powieści na gorsze i lepsze. Na studiach bardzo ważnym pisarzem był dla mnie Raymond Carver, klasyk amerykańskich opowiadań. Nawet Roberto Bolano znam głównie z opowiadań, a nie z jego powieści. A Flannery O’Connor, Sarah Hall, Lauren Groff czy Jhumpa Lahiri? One wszystkie są ważnymi pisarkami w moim życiu, a znam ich twórczość tylko z opowiadań.

W zbiorze “Ciężar skóry” piszesz o swoich bohaterkach i bohaterach, jako zainfekowanych przemocą - odmieniasz ją przez wszystkie przypadki. Czujesz, że przemoc jest dominantą we współczesnych relacjach?

Im więcej jest w naszym życiu przemocy, tym bardziej to życie staje się nie do wytrzymania. W moim życiu nie ma sytuacji przemocowych, ale to dlatego, że bardzo świadomie oczyściłam swoje pole, by nie było w nim relacji, które mnie osłabiają. Myślę, że każdy sam powinien sobie odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu przemoc określa nasze relacje z innymi.
Jednocześnie jako pisarka śledzę sytuacje i wiadomości, które tworzą obraz mojego świata, zastanawiam się, w jaki sposób i dlaczego stajemy się ofiarami przemocy, i jak możemy się przed nią bronić. W “Ciężarze skóry” opisuję często kombinacje kata i ofiary, ale też staram się pokazać, że niektóre ofiary mają swoich opiekunów, że są w ich życiu relacje, które stają się kontrpropozycją dla świata przemocy, że mają alternatywę, w której mogą się schronić.
Przemoc często jest przenoszona z pokolenia na pokolenie, a moi bohaterowie albo powtarzają przemocowy schemat, który odziedziczyli, albo próbują go przełamać, albo po prostu uciekają ze swojego świata, odchodzą w inną rzeczywistość. W kilku opowiadaniach staram się też pokazać, w jaki sposób przemoc, której doświadczyliśmy w dzieciństwie ma wpływ na nasze dorosłe życie, i jak bezbronne wobec przemocy są dzieci.

Dzieci są tym szczególnym przypadkiem, w którym osoba doświadczająca przemocy jest w sytuacji podrzędnej względem oprawcy, nawet w aspekcie prawnym. To czyni tę relację przemocowiec-ofiara szczególną?

Tak. Bardzo rzadko kat jest w stanie się przyznać, że stosuje przemoc. Z reguły kaci mają nieskończoną liczbę wytłumaczeń, dlaczego zrobili to, co zrobili, nawet jeśli zostali skazani za przemoc wyrokiem sądowym. Tyle już dzieci zginęło w Polsce z rąk swoich najbliższych, a instytucje nadal wydają się bezradne wobec tego problemu i zbyt często go ignorują, zakładając, że w gruncie rzeczy rodzice mieli dobre intencje, że może doszło do jakiegoś wypadku, że może właściwie nie jest aż tak źle. Bo jak ktoś z rodziny mógłby wykorzystywać seksualnie dziecko? Próbujemy znajdować wytłumaczenie dla sytuacji, które wywołują nasz dyskomfort albo lęk, zamiast po prostu przyznać, że wokół nas zdarzyła się przemoc, że dziecko nie zmyśla i należy je chronić bezdyskusyjnie, choćby za cenę konfliktu z dorosłym. Zresztą, instynktownie mamy tendencję do stawania po stronie silnych. Zdarza się, że możemy mieć trudności w empatyzowaniu z ofiarą, bo to zmusza nas do konfrontowania się z własną traumą, z przemocą doświadczoną w dzieciństwie, z poczuciem krzywdy i bezsilności, z tym co jest w nas najbardziej kruche. To wielki i trudny paradoks, dlatego osoby zajmujące się walką z przemocą muszą mieć dużą świadomość siebie i czujność.
Zresztą w moich opowiadaniach nie zajmuję się tylko przemocą fizyczną. Pokazuję młodych ludzi, którzy zostali porzuceni przez swoich rodziców, choć ci rodzice teoretycznie są gdzieś tam obecni. Ale w życiu moich bohaterów nie ma troski, uwagi i zwykłego ciepła, dzięki któremu mogliby poczuć się kochani. Ta obojętność i samotność prowadzą ich w końcu ku tragedii.

Mam wrażenie, że równie ważny jest dla Ciebie moment “przebudzenia” ofiary. Dostrzegasz ratunek dla wyzwolenia się z wieloletnich, toksycznych relacji?

Tak, kwestie przemiany i przebudzenia są bardzo ważne w moich opowiadaniach. Bohaterowie zyskują wreszcie samowiedzę, a to już pierwszy krok ku radykalnej zmianie, ku nowemu początkowi.
Na co dzień obserwuję, że zyskujemy coraz więcej narzędzi, by radzić sobie z przemocą. Ostatnie lata to zalew literatury i artykułów z dziedziny psychologii; wiele osób wokół korzysta z terapii, dzięki czemu wszyscy mamy dużo większą łatwość rozpoznawania i nazywania sytuacji przemocowych. Zmiana dzieje się też w samym języku. Wcześniej nie było określeń choćby na gaslighting. Czuliśmy, że wydarzyło się coś przykrego w naszym życiu, że zostaliśmy zmanipulowani, ale brakowało nam określeń, by nazwać to, co czujemy, to, co się nam przydarzyło. Wzrost znaczenia psychologii i terapii ma duże przełożenie na jakość naszego życia, co nie zmienia też faktu, że im więcej psychoterapeutów, tym więcej także hochsztaplerów, jałowych dyskursów, ślepych uliczek ezoteryki i zwykłych wyłudzeń.
Zmienia się także to, że i mężczyźni zaczynają korzystać z terapii, nawet tacy, których byśmy o to nie podejrzewali. Wielu z nich wreszcie zaczyna rozumieć, co czują, wreszcie nawiązują kontakt ze swoimi emocjami, nazywają je. Płaczą. Młodzi ojcowie potrafią wreszcie powiedzieć swoim dzieciom „kocham cię”. A wiele osób w moim wieku nigdy takich słów od rodziców nie usłyszało. Można by wzruszyć ramionami, że po co gadać o takich banałach, ale w życiu wielu ludzi uzyskanie dostępu do własnych emocji to jest rewolucja.

Piszesz też o innej przemocy: społecznej czy systemowej. Czytając, miałam wrażenie, że trudno o nadzieję w świecie, w którym wciąż ktoś decyduje za ciebie…
Tak, moi bohaterowie w pewnym momencie dezerterują z realności i kierują się ku fantazji, alternatywnej rzeczywistości, bo nie są już w stanie znieść świata, w którym żyją. Tak jest w „Sercu syreny”, tak jest w „Lisicy” – moja bohaterka musi usunąć ciążę, ale równie wielkim problemem w jej życiu jest to, że nie wie ani co czuje względem swojego męża, ani względem jego rodziny, ani nie rozumie, czym właściwie jest dla niej ta ciąża. Jej życie jest jednym wielkim wyparciem emocji, życiem z dnia na dzień, żeby przetrwać, żeby jej świat się całkowicie nie rozpadł. Spotkanie z lisem to pierwsze od lat zetknięcie z samą sobą, moment, gdy bohaterka uzyskuje dostęp do tego, co w niej nieświadome, ukryte, stłumione. A lis reprezentuje wolność, chodzenie własnymi ścieżkami.
W „Ciężarze skóry” powtarzam myśl, która towarzyszyła mi przy pisaniu „Błota słodszego niż miód” – każdy z nas negocjuje sobie w systemie własną przestrzeń wolności, ale też musi dbać o to, by w jego świecie zasady gry pozostawały czyste, by nikt nie był w stanie odebrać nam wolności – i na poziomie codziennego życia i relacji, i na poziomie wielkiej polityki.
Kalekie, trudne, pełne lęku i traum, błagające o wolność, o zapomnienie, o stanie się częścią świata postaci, które tworzysz, mówią o świecie, który może dziać się wszędzie.
Tworzę postaci kruche i bezbronne i czerpię siłę z tego, że mogę opowiedzieć o ich przemianie, o tym, jak wreszcie zaczynają nabierać mocy, choć nie jest to proces łatwy ani widoczny na pierwszy rzut oka. Ale myślę, że wielu czytelników dostrzeże, że „Ciężar skóry” to opowiadania i o przemocy, i o przemianie. Czasem moi bohaterowie ponoszą klęskę, bo zmiana, na którą się decydują, to po prostu jałowa zemsta, kolejny akt przemocy. Ale w życiu bywa i tak, że ponosimy czasem spektakularne, straszne klęski.

Czy zaglądanie tak bardzo w głąb ludzkich emocji cię nie obciąża?

Pisanie fikcji mnie nie obciąża, bo nawet tworząc najtrudniejsze opowieści, mam nad nimi pełną kontrolę i potrzebuję ledwie kilku dni, żeby zostawić za sobą bohatera, którego stworzyłam i oczyścić się z jego emocji. Dużo trudniej jest w przypadku pisania reportaży, bo często stykam się z cudzym cierpieniem, opisuję je, ale na głębszym poziomie jestem wobec tych tragedii bezradna. Dlatego pisanie reportaży bywa tak obciążające. Trzeba mieć głębokie poczucie sensu, żeby sprostać takim emocjonalnym wyzwaniom.
Kiedy wykonuje się wymagający psychicznie zawód, nieważne czy jest to praca reportera, czy praca w policji albo pogotowiu ratunkowym, trzeba bardzo dbać o higienę codziennego życia i relacje z ludźmi wokół, tak żeby nic dodatkowo nie zabierało naszej energii. Im jestem starsza, tym ważniejsze są dla mnie relacje z ludźmi, dużo bardziej świadomie o nie dbam i lepiej rozumiem, jak bardzo potrzebuję ludzi wokół. Ale też daję sobie prawo żeby powiedzieć: „nie jestem w stanie tego zrobić” i doskonale rozumiem, gdy inni wokół też się do tego przyznają. Czasem po prostu trzeba stanąć w miejscu i wziąć głęboki oddech.

Czy fikcja to tarcza przed emocjonalnym wyeksploatowaniem?

Myślę, że to nie jest nawet kwestia emocjonalnego wyeksploatowania, tylko tego, czego w danym momencie życia potrzebuję i jak mogę się najpełniej realizować. Zawsze myślałam o sobie jako o pisarce, o kimś, kto potrafi budować światy i fikcyjne postacie. Reportażem zainteresowałam się dopiero po napisaniu powieści “Toksymia”, gdy pojawiła się myśl, że brakuje mi życiowego doświadczenia i wiedzy, by pisać coraz lepiej. Przestawiłam się więc na “życiopisanie” i przez osiem lat mieszkałam na Bałkanach, bo chciałam poznawać coraz to nowych ludzi i ich punkty widzenia. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że Polska lepiej pasuje do tego, jakim człowiekiem się stałam. Przyszedł wreszcie czas, by zwrócić się ku sobie i ku doświadczeniu, które zgromadziłam.
Prawdę mówiąc, pisanie fikcji daje mi większą satysfakcję, bo jestem w nim całkowicie wolna i niezależna. Nie muszę opierać się na cudzych opowieściach, nie muszę ich szukać ani bać się, że opiszę historię w taki sposób, który nie spodoba się mojemu bohaterowi albo go urazi. Wszystko pochodzi ze mnie. Mogę nieustannie zmieniać perspektywy, wyobrażać sobie, że jestem mężczyzną, chłopcem, lesbijką, gejem, morzem. To wielkie ćwiczenia wyobraźni i empatii. Im bardziej bohater różni się ode mnie, tym ciekawszy jest proces powoływania go do życia.

Zastanawiam się czy tytułowa “Krawędź”, w metaforycznym sensie, nie jest spoiwem dla wszystkich opowiadań. Krawędź, jako doświadczenie graniczne.

Tak, stawiam bohaterów na krawędzi, wiedząc, że jeśli zrobią jeszcze jeden krok, to spadną. Dlatego muszą zmienić kierunek - i całe swoje życie. Naświetlam więc moment, gdy moi bohaterowie są gotowi odrzucić iluzje i fałszywe przekonania, skonfrontować się z prawdą o sobie, zmienić swoją sytuację, która była już nie do zniesienia. Wiem, że jednym się to uda, a innym nie. Jak w życiu.

„Ciężar skóry” Małgorzaty Rejmer ukazał się w listopadzie 2023 roku nakładem Wydawnictwa Literackiego.