Paryski Palais Garnier, poranek podczas tygodnia mody. Z limuzyn wysiadają hollywoodzkie gwiazdy. Na schodach czekają redaktorzy mody najważniejszych pism. Rozpoczyna się pokaz Stelli McCartney: modelki wychodzą na wybieg tanecznym krokiem, z uśmiechem na twarzy. W finale gmach opery wypełniają dźwięki rock and rolla. Cara Delevingne wybiega, tańcząc i skacząc. Dołącza do niej Joan Smalls i inne roześmiane modelki. Nikt nie ma wątpliwości, że po prostu dobrze się bawią. W ten sposób córka Beatlesa przypomina, że moda (wreszcie i znowu!) jest zabawą. Nie należy traktować jej śmiertelnie poważnie! Jednak w Paryżu jeszcze więcej mówiło się o pokazie, po którym nie wszystkim było do śmiechu.

Dress code tego poranka: Chanel. Tweedowe marynarki, pikowane torebki, biżuteria z pereł. Wejście na pokaz Chanel to widowisko, które co sezon wzbudza najwięcej emocji. Każdy chce uczestniczyć w tym święcie luksusu. Tym razem całkowite zaskoczenie: goście po przekroczeniu wrót secesyjnego pałacu trafiają prosto do... supermarketu. Wybieg znajduje się między sklepowymi półkami, a półki uginają się od produktów. I nie są to luksusowe torebki, ale proszek do prania, keczup, chrupki kukurydziane, makarony, konserwy. Każda rzecz została specjalnie zaprojektowana na potrzeby pokazu. Prowokacja? Właśnie z tego Lagerfeld jest znany. Szokuje, by pokazać nam, jak będzie wyglądać przyszłość mody. Już dzisiaj modne jest prawie wszystko. Liczy się sztuka wyboru i łączenia trendów. Sam projektant zestawia z sobą skrajności: różowy sweter z brokatowym płaszczem. Tweedowy żakiet ze spodniami dresowymi. Skórzane spodnie z kurtką w malarskie nadruki. Do każdej stylizacji dodaje sportowe buty, kolorowe makijaże i nonszalancko związane kucyki i warkocze. To moda na miarę naszych czasów. W których najpiękniejsze buty na obcasach odkładamy na półkę, by nawet do pracy wkładać ukochane najki. I w których dosłowność w ubiorze dawno wyszła z mody.