Showroom Michała Szulca na warszawskim Powiślu, fot. mat. prasowe

ELLE.pl: W stricte wieczorowych kolekcjach nie jest nawet pewne, czy te inspiracje w ogóle są.

Michał Szulc: Powinny być. Od samego początku spinają spójność kolekcji. Jeżeli rzeczywiście się tego trzymasz, to nie pozwala ci „skoczyć w bok”. Wydaje mi się, że później to widać – oglądasz 30 sylwetek na pokazie i dwie są z zupełnie z innej bajki. Dlatego, że wyruszyło się gdzieś poza inspiracje.

ELLE.pl: Tak się uczy na ASP? Trzeba zacząć od zdjęć, pomysłów i trzymać się tego?

Michał Szulc: Tak, chociaż jeszcze kilka lat temu w Łodzi temat kolekcji był tylko „mówiony”. Mówiło się: „to będzie kolekcja inspirowana czymś tam”. Teraz bazujemy na materiałach wizualnych, zdjęciach, rysunkach, szkicach. Ale musi to być określone, a nie opisywać klimat kolekcji. Klimat trudno przenieść na formę ubrania, łatwiej np. na choreografię pokazu.

W mojej pracowni stawiamy na to, żeby pracować nad całą kolekcją. Jedną super sylwetkę może zrobić każdy. Ale żeby to wszystko spiąć w pełną całość, składającą się z 10, 12, 30 sylwetek – to już bywa trudniejsze.

ELLE.pl: Twoje kolekcje zawsze są spójne, precyzyjne. Szulc kojarzy mi się z matematyką. Jak myślisz, dlaczego ostateczny efekt jest tak poukładany?

Michał Szulc: Nikt mnie tego nie nauczył. To doświadczenie i analiza tego, co zrobiłem wcześniej. Czasem „przeginam” jedną sylwetkę, żeby następną trochę „odpuścić”. Po sylwetce bardziej skomplikowanej,  na wybieg wychodzi prostsza. Tylko po to, żeby był „oddech”, zróżnicowanie napięcia.

A ta matematyczność, o której mówisz wynika chyba z tego, że od 2005 r. pracuję dla przemysłu i od początku projektuję męskie kolekcje. Męska kolekcja, która ma się sprzedać, to właśnie matematyka. Choć musi mieć też coś takiego, co w zalewie bardzo podobnych rzeczy ją wyróżni. W modzie męskiej, przeznaczonej na polski rynek nie zrobisz czegoś zupełnie „od czapy”, trzeba podejść do tego kreatywnie. Żeby się sprzedawało musi być klasyczne, a jednocześnie mieć jakiś „twist”.

ELLE.pl: Kolekcje twojej własnej marki nie są pomyślane „pod klienta”, pod rynek?

Michał Szulc: Przemysł to hardcore’owa praca w biurze, gdzie rola projektanta jest gdzieś na przedostatnim miejscu korporacyjnej hierarchii. Przed nami są PMi, plannerzy, buyerzy, visualmerchendising, budżety, bestsellery, kity… Ja tak naprawdę mam mało do powiedzenia.

W swoich kolekcjach oczywiście pilnuję, żeby asortymenty trzymały się w ryzach założeń. Ale jeśli chodzi o myślenie o sprzedaży - jakie tkaniny czy formy się sprzedają - totalnie to sobie odpuszczam. Inaczej wychodząc z pracy, wcale bym z niej nie wychodził. Więc robię, co mi się żywnie podoba. Proste w formie ubrania bazujące na konstrukcji, zwykle z jakimś detalem.

ELLE.pl: Masz opinię projektanta, który umie bardzo dobrze konstruować. To wcale nie jest takie oczywiste na rynku.

Michał Szulc: Niestety rzeczywiście nie jest. U mnie wynika to z tego, że szkoła dała mi takie możliwości. Nauczyła podstaw i dała jasny komunikat: jeżeli chcesz w to wejść dalej, to bardzo proszę, jestem, przychodź. A jeśli nie, jeśli chcesz tylko projektować, nie chcesz szyć, konstruować, to są od tego specjaliści. Dziś pracuję z konstruktorem i ze szwalniami, nic nie robię sam. Chociaż kilka konstrukcji w „Statues” jest moich, wróciłem do studenckich czasów...

Ale łatwiej rozmawia się ze specjalistami, jeżeli wiesz o czym mówisz. Praktyka pomaga.

ELLE.pl: Droga od szkicu do ubioru jest bardzo daleka i pewnie pełna bezimiennych bohaterów?

Michał Szulc: W historii mody, mówię tu o latach 20., projektanci robili rozmalowane szkice, mieli panią zarządzającą pracownią, która tak naprawdę była „projektantem”. Przekładała szkic na formę. Projektanci zatrudniali świetnych artystów, którzy rysowali im piękne ilustracje modowe. Osobiście chyba nie zatrudniłbym nikogo do rysowania „żurnali”, chociaż z rysowaniem jest u mnie różnie. Dzięki Bogu jest komputer.

ELLE.pl: Jak wygląda problem autorstwa w polskiej modzie? Ile tak naprawdę robi się samemu, a ile się deleguje?

Michał Szulc: Na pewno projektanci sami wybierają tkaniny, od tego nie uciekną. Jeśli chodzi np. o projektowanie form, to jeśli się nie potrafi zrobić rysunku technicznego… Ja właśnie na tym bazuję, ubrania rysuję ‘na płasko’. Bardzo rzadko robię coś na sylwetkach. Ale to głębszy temat, na długą dyskusję.

Fashion Week Poland: Michał Szulc wiosna-lato 2014, fot. Seweryn Cieślik / Magnifique Studio

ELLE.pl: Jak dobierałeś tkaniny do ostatniej kolekcji „Statues”? Ten charakterystyczny żakard w plusiki powstał na zamówienie czy go gdzieś odkryłeś?

Michał Szulc: Żaden z polskich projektantów nie robi żakardowych tkanin na zamówienie. Nie ma nikogo w Polsce, kto udźwignąłby takie zamówienie. Żakard według własnego projektu to powyżej 3 tysięcy metrów produkcji. Ja do dyplomu na ASP projektowałem tkaniny. To był jedyny raz, kiedy miałem żakardy zaprojektowane przez siebie.

Niestety, oprócz druków, bazuje się na tkaninach gotowych. Ale wydaje mi się, że i to się zmieni. Właśnie kończę doktorat, robię kolekcję opartą na tym, co się jeszcze produkuje w Łodzi. Znalazłem tkalnie, które mają jeszcze uruchomione przemysłowe krosna, garbarnie, które według tradycyjnych receptur wyprawiają skóry.

Jest szansa, że polski przemysł odzieżowy się wkrótce odrodzi, tym bardziej że stajemy się cenowo konkurencyjni z Dalekim Wschodem. Produkcja chyba wróci do nas.

Czytaj dalej >>>