6.30

Dzień Mai Bohosiewicz na warszawskim Mokotowie zaczyna wczesna pobudka  – wraz z mężem przygotowują dzieci do wyjścia do szkoły. Gdy poranny chaos zostaje opanowany, Maja wraca z kubkiem herbaty do łóżka i przez godzinę bezkarnie przegląda telefon. – To czas tylko dla mnie. Nadrabiam zaległości ze świata mody, scrolluję social media, w tym ulubiony Pinterest, zbieram inspiracje do nowych kolekcji – opowiada.
Pomysł na założenie marki Le Collet pojawił się cztery lata temu. Początkowo była to propozycja biznesowa, ale szybko stało się jasne, że Maja odda temu projektowi całe serce. Tak rozpoczęła się modowa przygoda jej życia. – Kiedyś ubierałam rano wygodny dres i wybiegałam na plan zdjęciowy. Do mojego stylu nie pasowały wtedy krótkie marynarki czy buty Chanel na obcasie. Okazało się jednak, że mam dobry gust i wyczucie mody, tylko przez długi czas coś zakłócało zasięg 
– śmieje się. 

9.00

Klasyka z odrobiną ekscentryzmu, tak opisałabym swój styl – opowiada Maja, kiedy przeglądamy jej garderobę. Czernie wyraźnie odcinają się od ciepłych beżów i bieli. Między nimi szalone znaleziska, takie jak cekinowe spodnie, skórzana czerwona kurtka, kolorowy, patchworkowy pasek czy szmaragdowe futro ze strusich piór – wszystkie vintage. Maja przymierza krótką, beżową, dopasowaną marynarkę z poduszkami na ramionach, które nadają sylwetce sznyt lat 80., do tego dobiera szerokie dżinsy szwedy i klasyczne pantofle Chanel. – Kieruję się zasadą „szeroko-wąsko”: gdy wkładam szeroki dół, to dobieram do całości wąską górę. Lubię przełamywać styl rzeczy, żeby zachować kobieco-męski wizerunek. Raczej nie chodzę w sukienkach (chyba że na wakacjach), ponieważ nigdy nie dodawały mi pewności siebie. Gdy myślę o power looku, od razu mam przed oczami dużą marynarkę i obowiązkowo obcasy – dodaje. Skoro o nich mowa, czas przyjrzeć się kolekcji butów. To istotnie królestwo obcasów, pośród których zawieruszył się czarny model Samba od Adidasa. Przeważa marka Saint Laurent – Maja zgromadziła ikoniczne modele tego domu mody, od beżowych kozaków, zgrabnych klapków, platform z kokardką po pantofle. – Jestem największą miłośniczką Saint Laurent na świecie. Z nowych kolekcji kupuję również bluzy i T-shirty, a akcesoriów vintage szukam na Vestiaire Collective – tłumaczy. Kilka rozpakowanych właśnie kartonów z tej platformy zakupowej widzę kątem oka w przedpokoju. Przyszła w nich biżuteria, na którą aktorka, jak deklaruje, wydałaby ostatnie pieniądze. Jej kolekcja klipsów vintage jest godna podziwu i obejmuje perłowe Saint Laurent, muszle od Diora, kwiatowe Givenchy i przypominające słońce Chanel. To zaledwie ułamek zbiorów. 

– Złote klipsy kwiaty z zielonym oczkiem wpadły mi raz do szybu windy, kiedy robiłam zdjęcia w paryskiej restauracji Girafe. Tak mi na nich zależało, że zmyśliłam historię o babci, która mi je podarowała. Było to na tyle przekonujące, że konserwator windy pojawił się tam następnego dnia i wyciągnął klips – śmieje się. Kiedy pytam, na które okazy wpadła najbardziej nieoczekiwanie, wskazuje na naszyjnik haute couture z kolekcji Chanel z 2008 roku. – Wypatrzyłam go w second-handzie w bocznej uliczce w Kioto, a pierścień Arabeli, jak go nazywam, jest tak naprawdę biskupim sygnetem wyszperanym w sklepie z antykami w Paryżu – opowiada. Jej dzisiejsza stylizacja byłaby niepełna, gdyby nie wyraźny akcent na uszach, dlatego Maja zakłada kwadratowe klipsy ze żłobieniami i – voilà! Wychodzimy z domu.

11.00

Biuro Le Collet mieści się w ścisłym centrum, chociaż sprytnie ukryta kamienica sprawia wrażenie, jak byśmy trafiły do zacisznej dzielnicy. Maja wita się ze współpracownikami serdecznie i z charakterystycznym dla niej poczuciem humoru i wchodzi do gabinetu, w którym poza dużym stołem i beżową kanapą stoi wieszak z samplami Le Collet. – Całe biuro się ze mnie śmieje, że nieważne, w czym przyjdzie Bohosiewicz, na pewno zmieni to kilka razy i wyjdzie w czymś innym. Ten pokój to moja druga szafa. Jestem w stanie przebrać się tu w każdym momencie na bal, wyjście z koleżankami, randkę albo tenis – wymienia. Tworząc Le Collet, zależało jej na tym, by udowodnić, że doskonałej jakości ubrania można kupić w sensownej cenie. Zaczęła wyszukiwać tzw. deadstocki, czyli resztki tkanin z poprzednich kolekcji znanych domów mody. Jeździła do Włoch i przywoziła bele od Max Mary, z których fachowcy odszywali limitowaną liczbę wełnianych spodni. – Chciałam, by klientka, która kupi je raz, mogła trzymać taki egzemplarz w szafie latami. Najważniejszy jest skład materiałów. Kupuję rzeczy na długo i żyję w przekonaniu, że moje wełniane marynarki i kaszmirowe swetry dostanie po mnie córka, bo będą dalej modne za 15 lat – wyjaśnia Maja. 

15.00

Koniec maratonu spotkań. – Mój dzień pracy jest nudniejszy, niż się wydaje. Zamiast kawy z przyjaciółkami na Koszykowej są głównie rozmowy i calle z dostawcami tkanin, ze szwalniami czy z dziewczynami z produkcji. Wykwintny obiad jem w barze mlecznym pod biurem. Rewelacja! – opowiada. Zanim odbierze dzieci ze szkoły, udaje jej się wcisnąć w harmonogram jeszcze chwilę na sport. Czasem tenis, innym razem siłownię lub golf. Obserwuję ją na Instagramie i podziwiam, jak z gracją wykonuje backswing ubrana w białą spódnicę, koszulkę polo i bluzę w odcieniu trawiastej zieleni. – Jestem typem graczki vintage. Moja plisowana spódnica ma 30 lat – mówi. Na uszach oczywiście klipsy, tym razem te z perłami od Chanel. – Wiesz, jak dobrze wychodzi mi swing, gdy mam je na uszach? Trend „old money” pasuje do niej jak ulał. – Kiedy założyłam swój biznes i wyruszyłam w nieznane, stało się dla mnie jasne, że styl bycia inspirują nie tylko ubrania, lecz także ludzie, których spotykasz, miejsca, które odwiedzasz, potrawy, które próbujesz, marzenia, które snujesz – opowiada Maja. Chociaż Le Collet wywróciło jej życie do góry nogami, kocha tę markę nad życie i zamierza, przynajmniej przez pewien czas, jej się poświęcić. – Gdy wracam wieczorem do domu, otwieram komputer 
i jeszcze przed pójściem do łóżka sprawdzam e-maile, by mieć pewność, że wszystko w Le Collet jest w porządku – mówi.