Spotykamy się w Toronto, gdzie trzeci raz z rzędu przyjeżdżasz ze świetną rolą. „Bogowie ulicy”, „Labirynt”, teraz „Wolny strzelec”. Jak to jest?
Jake Gyllenhaal To naprawdę dużo dla mnie znaczy. Wbrew pozorom dopiero uczę się przyjmować komplementy.

Nie spodziewałam się, że ktoś urodzony w Hollywood może mieć z tym problem.
To prawda, urodziłem się w tym środowisku, na dodatek w rodzinie filmowców. Mama jest producentką i reżyserką, reżyseruje też tata, świetny poeta. Siostra i szwagier to aktorzy, moim ojcem chrzestnym był Paul Newman. Dlatego trudno mi zachować obiektywizm. Ale nauczyłem się, że w Hollywood pochlebstwa rzadko mają wartość. Najczęściej są nawykiem lub narzędziem. Nie od razu ufam dobrym słowom.

Lou Bloom to wymagająca rola. Reporter pozbawiony moralności i jakichkolwiek skrupułów, niemal psychopata. Poznałeś takie medialne hieny jak on?
Z reżyserem Danem Gilroyem spędziliśmy kilka nocy z parą takich reporterów, znanymi w Los Angeles braćmi. Im krwawszy wypadek czy morderstwo, tym szybciej pędzą na miejsce zbrodni, żeby zdobyć ekskluzywne wideo. Podglądałem ich w akcji, jak szukają informacji o kolejnych zdarzeniach, jak obchodzą się z policją czy strażakami na miejscu wypadku. Przydało mi się to przy budowaniu roli.

Teraz wyglądasz zdrowo. ale na ekranie jako Lou Bloom przerażasz, jesteś jak demon, koścista zjawa. Skąd pomysł na taki wizerunek tego bohatera?
Akcja rozgrywa się w nocy w Los Angeles. Dorastałem w tym mieście i znam jego drugą, sekretną twarz. Otacza je pustynia, na której mieszkają dzikie zwierzęta. Najwięcej jest tam kojotów, które lubią się szwendać, wyłaniać nagle z cienia. Zrozumiałem, że Lou musi być jak kojot: chudy, z wzrokiem pełnym napięcia, zawsze głodny. Jakby w każdej chwili mógł zaatakować.

Dlatego przestałeś jeść? Reżyser mówi, że normą była sałatka z jarmużu i... kostki lodu, połykane dla zabicia głodu.
Niemal całkiem odstawiłem jedzenie. Do tego stopnia, że kiedy w zeszłym roku promowałem „Labirynt”, trudno mi było skupić się na wywiadach. Byłem wyczerpany, apatyczny, rozdrażniony. Zacząłem biegać. Bywały dni, kiedy dobiegałem na miejsce i nie biorąc nawet prysznica, przebierałem się i wchodziłem na plan. Kręciliśmy w nocy, to czas, który wydobywa z człowieka nieświadomą stronę. I kiedy ona się już ujawni, to nie odchodzi, zostaje na dłużej.

Ostatnio grasz bardzo wymagające role. Ślad, który w Tobie pozostawiają, to brzemię czy kapitał?
Ostatnio każda postać, którą grałem, odciskała na mnie piętno. Na moje życzenie. Konsekwentnie wybieram role, które pozostawiają ślad. Granie postaci to wymiana energii. Wcielenie się w Lou wymagało mentalnej wycieczki w przerażająco samotne, odizolowane od wszystkiego i wszystkich miejsce. Dowiedziałem się podczas tej podróży wielu nowych rzeczy o sobie. Aktorstwo to skrajnie egoistyczny i niedojrzały zawód, ale potrafi też generować empatię, we mnie na pewno rozwinęło ten zmysł.

Twój bohater owładnięty jest obsesją sukcesu. Ty znasz jego smak dobrze. Jest wysoko na liście Twoich priorytetów czy uwolniłeś się od pędu po uznanie?
Lou myśli, że ważne są pieniądze i sława, że istnieje jakiś cel, za którym należy gonić. Kiedyś uważałem podobnie. Byłem młodszy i wszystkie te rzeczy wydawały mi się niezwykle ekscytujące. Skłamałbym, mówiąc, że całkowicie straciły znaczenie, bo pobrzmiewają w myślach do dziś. Ale moja obecna koncepcja sukcesu to już całkiem inna piosenka. Coraz chętniej uczestniczę w życiu ludzi spoza branży. Mają dzieci, pielęgnują wieloletnie relacje – zawodowe, przyjacielskie, miłosne. Z każdym takim spotkaniem bardziej staje się dla mnie jasne: dwie osoby, które coś wspólnie tworzą, to definicja sukcesu. I teraz łatwiej jest mi zaakceptować w sobie sprzeczne emocje. Zrozumiałem, że one się nie wykluczają, taki bałagan jest zwyczajnie ludzki. Nie jestem cynikiem, ale pogodziłem się z tym, że nasz świat jest równie piękny, co niebezpieczny.

Rozmawiała Anna Tatarska