"Czuję twój zapach na sobie. Dziś się nie kąpię :)”. O takim SMS-ie marzy każda kobieta. Ja takiego ostatnio dostałam. Podniecający. Wręcz obiecujący. Sama nigdy nie miałam odwagi wysłać podobnej wiadomości nikomu. Do tej pory żaden facet, z którym się spotykałam, nie oczarował mnie na tyle swoim zapachem. Żeby było jasne – nie chodzi mi o Acqua di Giò Armani ani Black Comme de Garçons. Bez wątpienia są piękne. Mówię o jego naturalnym zapachu. Skóry, ciała, włosów. Intymnym i prawdziwym, do którego trzeba się dokopać przez warstwy perfum. O tym, który w nieuświadomiony sposób często decyduje, czy pasujemy do siebie, czy z kimś nam będzie dobrze, czy z kimś stworzymy związek, czy nie. Sama nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo to działa.

Jeśli miałabym wymienić zapach, na który wydałam do tej pory najwięcej pieniędzy w życiu, bez zastanawiania wymieniłabym Chanel Sport. Zapach mojego eksnarzeczonego. Innego nie tolerował. Z innym go nie utożsamiałam. Kupowałam mu go na urodziny, imieniny, walentynki i wszystkie inne możliwe święta. Zawsze gdy poziom zawartości butelki zbliżał się do zera. I nagle pewnego dnia wylądowaliśmy na półtora miesiąca w Afryce. Zabraliśmy dziesiątki różnych mikstur na insekty, a na flakony naszych ukochanych perfum w plecakach zabrakło już miejsca. Zresztą kto normalny potrzebuje ich na wakacjach w dzikiej Afryce? I wtedy po raz pierwszy w naszym związku zabrakło chemii. Obnażyliśmy się przed sobą. Odkryłam, że jego skóra ma słony smak. A jego niczym niezamaskowany pot przyprawia mnie o mdłości jak przepocona testosteronem siłownia, której progu nie potrafię przekroczyć. Może gdyby nie latające w powietrzu feromony, upalne słońce i wakacyjny luz w głowie, już wtedy wyczułabym, że to nie ten facet. Przecież jako kobieta powinnam mieć niezłego nosa do płci przeciwnej. Tak przynajmniej twierdzą naukowcy z Uniwersytetu w Lozannie w Szwajcarii.