Kilka miesięcy temu postanowiłam wyprawić babską kolację. Dopiero co wyprowadziłam się z miasta i urodziłam dziecko, chciałam więc przypomnieć swoim przyjaciółkom, że jeszcze żyję. Ale sekundę pózniej uświadomiłam sobie, na jak absurdalny pomysł wpadłam. Sprostanie ich superrestrykcyjnym wymaganiom dietetycznym jest praktycznie niemożliwe. Jedna z nich całkowicie wycięła ze swojej diety węglowodany. Druga odstawiła gluten (choć jak przyznaje, nie pamięta, czemu zrezygnowała z chleba). Trzecia jest na paleo i je wyłącznie owoce leśne i wołowinę z krów hodowanych ekologicznie, a kolejna jak ognia wystrzega się wszystkiego, co ma w sobie cukier. A ja planowałam podać im lasagne i ptysie na deser... 

Uwielbiam swoje kumpele, ale spotkania z nimi poważnie podnoszą mi ciśnienie. Zwłaszcza odkąd synonimem wspólnej kolacji stało sie układanie przez pół wieczoru nasion chia na talerzu, tylko po to, by mogły je potem wrzucić na Instagrama z hashtagiem #sugarfree lub #clean eating. Popieram bycie „fit”, ale nie mogę zrozumieć katowania się na pozór superzdrowym jedzeniem. Mamy rok 2016, a narzucamy sobie dietetyczny fundamentalizm rodem z lat 80., gdy jedyną słuszną dietą była makrobiotyczna. Dziś znów czysta przyjemność ze zjedzenia makaronu posypanego serem robi z człowieka społecznego wyrzutka. 

Dziwactwem nie jest już rozkładanie jedzenia na czynniki pierwsze na talerzu, ale pochłoniecie kromki chleba. Za tym trendem próbują nadążać restauracje, które prześcigają się w propozycjach dla tych, którzy odstawili węglowodany czy cukier. Nawet Domino’s Pizza ma w ofercie bezglutenowe ciasto do pizzy. 

Przyznaję, bycie na diecie nie jest mi obce. Praktycznie połowę swojego życia spędziłam, próbując bezskutecznie skurczyć figurę w rozmiarze 42 z powrotem do 36, którym się cieszyłam, dopóki nie rzuciłam palenia. Zazwyczaj jednak kilkumiesięczne liczenie kalorii i picie dietetycznych shake’ów kończyło się nagłym atakiem łakomstwa w jakiejś cukierni. Ale od niedawna bardziej interesuję się zbilansowanym jedzeniem, bo mój sześciomiesięczny synek własnie zaczyna jeść stały pokarm. I nie chcę, żeby dorastał, myśląć, że płatki zjedzone prosto z pudełka w piżamie o godzinie 15 liczą się jako obiad. 

Tylko czym jest zbilansowana dieta w dzisiejszych czasach? Magazyn „Australian Dietary Guidelines” wciąż twierdzi, że miksem węglowodanów i białka z dużą ilością owoców i warzyw. Szkoda, że nie wlicza w nią kitkatów... Za to według Gwyneth Paltrow opiera się na absolutnym wyeliminowaniu glutenu. To obecnie najbardziej znienawidzone białko świata, które znajduje się w pszenicy, życie, jęczmieniu, owsie i które nadaje pieczywu i makaronom ich przyjemnie kleistą konsystencję. Nie mogą go jeść chorzy na celiakię, bo sprawia, że ich układ odpornościowy zaczyna atakowac jelita. Może też doprowadzić do osteoporozy, bezpłodności, depresji i niektórych odmian raka. I mimo że dietetycy przyjmują, że jedynie 1 proc. społeczeństwa cierpi na celiakię, o wiele więcej unika glutenu w imię lepszej diety. I uważa, że „bezglutenowy” w połączeniu z „wegański” i „ekologiczny” jest przepisem na zdrowy sposób bycia. Ale jeśli nie masz celiakii czy zdiagnozowanej nietolerancji, odstawienie glutenu nie jest najlepszym pomysłem. – U zdrowych osób może to zaburzyć pracę jelit. I prowadzić do niedoborów błonnika, witaminy B, żelaza i kwasu foliowego. W tak negatywny sposób odbija się na organizmie większość restrykcyjnych diet, jak przyznaje większość mądrych dietetyków, z którymi rozmawiałam w życiu. Powiedzcie to Lauren, 26-letniemu coachowi, która schudła 10 kilogramów, kompletnie usuwając ze swojej diety węglowodany. – Przybieram na wadze za każdym razem, gdy jem wysokowęglowodanowe posiłki. Wszystko dlatego, że nie umiem wyznaczyć sobie granic. Zaczynam od jajka na toście czy kanapki na kolację, potem sięgam po kolejną, dorzucam frytki, kawałek ciasta, a kończę na czekoladowym batonie. Łatwiej jest mi unikać wszystkich węglowodanów i po prostu traktować je jako okazjonalny przysmak – twierdzi. 

To właśnie takie podejście „wszystko albo nic” najbardziej martwi dietetyków i psychoterapeutów, bo prowadzi do orthorexia nervosa – obsesji na punkcie zdrowego odżywiania. W 2014 roku w wywiadzie dla „Vanity Fair” Jennifer Lawrence potępiła hollywoodzki trend za eliminację glutenu z diety, nazywając go „nowym, modnym zaburzeniem odżywiania”. A Nigella Lawson skrytykowała koncepcję clean eating, twierdząc, że ludzie decydują się na radykalne diety, aby ukryć zaburzenia swojego odżywiania lub niezadowolenie z własnego ciała. Czy tak jest naprawdę? Ortoreksja została już zaklasyfikowana jako zaburzenie psychiatryczne. To według definicji obsesja na punkcie bycia zdrową, która często idzie w parze z restrykcyjną dietą, określonymi nawykami żywieniowymi i unikaniem jedzenia powszechnie uznanym za niezdrowe. 

– Fanatyczna dieta to nic innego jak potrzeba zapanowania nad każdym aspektem własnego życia. I wiara, że jedzenie samej quinoi i soi pozwoli nam maksymalnie je wydłużyć – mówi psychoterapeutka Philippa Perry. Ale czy taki reżim nie odbiera czystej radości z jedzenia? I naprawdę sprawia, że żyjesz dłużej niż ktoś, kto odżywia się normalnie? Zadaję te pytania swojej znajomej, wyznawczyni paleo. – Lubię tę świadomość, że mogę czemuś się podporządkować. I naturalnie liczę się z tym, że za parę lat naukowcy mogą odkryć, że dieta skróciła mi życie o połowę. Z drugiej strony czuję się zdrowiej niż kiedykolwiek, mam multum energii i zrzuciłam zbędną tkankę tłuszczową – twierdzi. 

Testuję paleo. Przez jakieś… 13 sekund. Dzięki wyretuszowanym zdjęciom opalonych, smukłych modelek znajdujących się tuż obok zdjęć spaghetti z cukinii z hashtagiem #eatclean na Instagramie, skusiłam się na zakup spiralizera. Ale wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że nienawidzę cukinii, uwielbiam za to prawdziwe spaghetti. 

Dobry marketing może ci wmówić, że pewne potrawy są zdrowsze od innych. Ale zamiast demonizować pojedyncze składniki odżywcze lub podążać za dietą-cud, lepiej spojrzeć szerzej na swój styl życia. Kluczem jest jedzenie zróżnicowanych posiłków, z wszystkich grup pokarmowych. Tak jak moja przyjaciółka Ellie, której dieta pozwala na lasagne, a nawet ptysia, a przy tym gwarantuje rozmiar 38 i świetne samopoczucie. – Po prostu staram się jeść jak najbardziej różnorodnie – przyznaje. Kiedy pytam, czemu nie widziałam ani jednego zdjęcia jej posiłku w mediach społecznościowych, patrzy na mnie ze zdziwieniem. – Dlaczego miałabym pokazywać na Instagramie jedzenie? Wolę już wrzucać fotki swojego kota.