Planuję tematy z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Urlop mam rozpisany do ostatniego dnia roku. W czerwcu mam już dla wszystkich prezenty gwiazdkowe. Pani Perfekcyjna Organizacja to ja. Nie umiem zapanować tylko nad swoją dietą. Śniadanie? Przypominam sobie o nim w porze lunchu. Kolacja? Jem, kiedy mój facet już śpi. Zostaję wtedy sam na sam z lodówką, której zawartość pozwala mi szybko i nieracjonalnie zagłuszyć głód kończącego się dnia. A potem dziwię się w przymierzalni, że nie wyglądam w upatrzonych dżinsach tak, jak sobie to wyobrażałam. Od jutra nie jem nic! Ekstremalnie, jak zawsze. Same warzywa, zero cukru. Z dnia na dzień większy luz w spodniach i jeszcze większy głód, który dezor- ganizuje moje kolejne dietetyczne po- stanowienie. Pomocy!

PUDEŁKO BEZ PUDŁA

Nie umiem liczyć kalorii. Nie wiem nawet, jak one wyglądają. Zjeść dwie marchewki czy trzy? Pięć łyżek ryżu z warzywami na obiad zapewni mi wystarczająco dużo energii i nasyci mój żołądek i umysł do wieczora? Czy może siedem? Nie jestem słaba z matematyki, ale z odchudzania beznadziejna. Planowanie, liczenie, ważenie. To mnie nie bawi, tylko stresuje. A ja zajadam stres. 

– Przestań bawić się w dietetyczkę – radzi znajoma, z którą spotykam się na lunchu. Gdy ja skanuję menu pod kątem liczby kalorii, ilości tłuszczu i cukru, ona podaje kelnerowi plastikowe pudełeczko z prośbą o podgrzanie jego zawartości. Ja dostaję sałatę. Ona kaszę, grillowaną rybę i warzywa. – Od miesiąca zamawiam dietetyczny katering. I pierwszy raz od lat schudłam bez wyrzeczeń. Nie myślę, co jeść, wszystko mam podane na talerzu! – rozszyfrowuje tajemnicę pudełeczka. Okazuje się, że w ten sposób schudła również moja pani dermatolog, koleżanka z poprzedniej redakcji, dyrektorka marketingu znanej marki kosmetycznej. Wiele kobiet zapracowanych tak jak ja zaczyna każdy dzień od spotkania z kurierem, który dostarcza im torbę jedzenia. Zdrowego! Dobrego! Zbilansowanego! Jedna zamawia w Fit & Eat, inne w Easydiet, Lightbox, Eatzone, Essence Cleanse. Idea? Dieta na cały dzień skomponowana zgodnie z twoim stylem życia, ulubionymi smakami i celem, jaki sobie stawiasz. Dostarczona tam, gdzie sobie tego życzysz. Wygodna jak czasy, w których żyjemy.

Jeszcze tego samego wieczora dzwonię do poleconej dietetyczki z firmy Jem i Jem. I zaczyna się długa, telefoniczna spowiedź. – Nie ćwiczę. Nie jem regularnie. Na śniadanie zwykle piję kawę z mlekiem. Słodycze podjadam, ale generalnie nie jadam. Pizza? Kocham. Nie mam żadnych alergii, choć na ciasteczka tête-à-tête ze Słodkiego Słonego chciałabym bardzo mieć. Brzuch? Wiecznie zaokrąglony... – wyznaję swoje żywieniowe grzechy. – A jak wyniki badań? – dopytuje się dietetyczka. Poza niskim TSH w normie. – Proszę się więc nie spodziewać szybko spektakularnych efektów. Przy takim trybie życia będzie pani chudła trudniej i wolniej – uprzedza. Ale chyba będę! Usiłuję wskrzesić swój entuzjazm.

NIEKOŃCZĄCY SIĘ GŁÓD

Rano dostaję e-mail z menu do akceptacji. Czytam, klikam „tak!”. I czekam na kuriera. Przeżywam tak, jakbym co najmniej wyczekiwała przesyłki z Net-a-porter.com z wymarzoną torbą Chanel 2.55. Nadchodzi! W pięknie zapakowanym pudełeczku znajduję pięć posiłków. Mam je jeść co dwie, góra trzy godziny. Na pierwsze śniadanie owsianka lub serek wiejski z pomidorem. Na drugie najpyszniejszy na świecie koktajl na bazie kefiru, mango i imbiru. Chyba... Nie znam składu. Ale oddałabym wszystko, by go odkryć. O 13 pora na lunch. Kasza, ryba na parze, gotowane mięso, grillowane warzywa.

Stabilizuje ilość cukru we krwi i wycisza głód. Wszystko w idealnych proporcjach. Smaczne. Świeże. I w sumie dość proste do zrobienia w domu. To wszystko mogłabym sobie gotować sama, ale nie mam na to czasu! 16.00. Czas na podwieczorek. Pudełeczko sezonowych owoców. Z głodu dobieram się do niego drżącymi rękami już o 15. I najchętniej od razu zjadłabym też kolację. Sałatę, którą powinnam zjeść o 19. Jest w niej wszystko: drobno pokrojony indyk albo kurczak, pomidory, ogórki, bób, pyszne różności i dietetyczny sos. Jem i jem, i jestem głodna!

Pierwszy tydzień to ostry dietetyczny maraton. Wstaję i zasypiam z wklęsłym od głodu brzuchem i niekończącym się bólem głowy. Ta dieta to niskokaloryczny szok dla mojego organizmu, który nie jest przyzwyczajony do głodowej racji 1300 kalorii dziennie. Gdyby nie fakt, że zainwestowałam w dietę równowartość raty kredytu hipotecznego, już dawno szukałabym pocieszenia w głębinach swojej lodówki. Czas wcale nie leczy głodu. Po dwóch tygodniach wciąż rzucam się na ostatni posiłek tak, jakbym nie jadła co najmniej przez tydzień. Ale dzielnie trwam w postanowieniach, bo wskazówka wagi pierwszy raz od lat drgnęła w dół. Minus trzy kilo! Chyba ogłoszę to na Facebooku! I pomyśleć, że nie muszę myśleć o zakupach ani gotowaniu. Czuję się jak gwiazda, dla której prywatny kucharz codziennie gotuje specjalne menu. Mogłabym tak zawsze... Bilans miesiąca na kateringu dietetycznym? Totalne ułatwienie życia. I najważniejsza lekcja. Regularnie jeść! Bo nic skuteczniej nie odchudza. Nawet jeśli od czasu do czasu zaplanuję w menu małe tête-à-tête.

TEKST Karolina Ruda