Dziecko trzeba traktować jak dorosłego człowieka, któremu jest trudniej, bo jest niższy. Mały – mówi Michał Rejent. – Nie może sobie sam kranu odkręcić, nie ma własnych pieniędzy, nie może powiedzieć podczas obiadu: „Chrzanię was, idę sobie”. Dziecko ma trudniej. Wszyscy uważają, że dzieci mają łatwiej, bo nie mają stresów ani zmartwień. Sam kiedyś powtarzałem synom: „Wy to macie super, najlepszy czas w życiu”. Dziś wiem, że tak nie jest, bo są zdani na łaskę i niełaskę rodziców, a oni czasami manipulują uczuciami najmłodszych. „Mamusia cię kocha, tatuś cię kocha, ale bądź dobry”. Potęgują w ten sposób podległość. Człowiek powinien być niezależny. Bez względu na wiek. 

Duma
Michał jest dumny z synów, ale broni się przed popadaniem w zachwyt. Nie idealizuje własnych dzieci ani nie pompuje balonu oczekiwań, najgorsze, że własnych, a nie dziecka. „On będzie grał w Legii” – snują wizje rodzice, a potem czekają na pochwały od znajomych. Michał chce stworzyć synom wolność wzrastania. Nie mówi im, że pięknie rysują literki. To złudne, nieobiektywne. Przecież dorosły napisze to ładniej, wyraźniej. 


Wolę chwalić synów za to, że się starają, że chcą. Nieuzasadniony zachwyt nie buduje w dziecku wartości – Michał Rejent sporo czyta o rodzicielstwie. – Literatura sugeruje, że nie powinieneś mówić synowi, że ładnie narysował obrazek czy zbudował szałas, ale zaznaczyć: „Cieszę się, że poświęciłeś na to trzy godziny, że się zaangażowałeś”.

Takie określenie jest obiektywne i podkreśla wartość działania. A co ważniejsze, daje dziecku to samo odczucie. Nie powinno się chwalić dzieci za kwestie wynikające z genetyki. Sam mówię dzieciom, że są piękne po  mamie, Elisa Minetti to wyjątkowa kobieta. Ale uroda to nie jest ani ich zasługa, ani praca. Wzorem próbuję być dla dziecka dzięki postawie, a nie gadaniu. Moi synowie nie usłyszą ode mnie: „Patrzcie, jak świetnie jeżdżę na deskorolce, wy też powinniście”.

Deskorolka 
Michał i deskorolka poznali się, kiedy miał 14 lat. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Uważa, że wszystko, co wie o życiu, o samodzielności czy wolności, jest związane z kulturą skateboardingu. Tworzyli ją na przełomie lat 80. i 90. cholernie kreatywni ludzie. Dali początek całej alternatywie spod znaku DIY, czyli „do it yourself”. Grafiki, filmy, nastrój totalnej, progresywnej alternatywy. Młodzi ludzie, którzy zaczynali od grafiki na deskach, są dzisiaj uznanymi 
artystami, wystawiają w najlepszych galeriach i sprzedają obrazy po kilkaset tysięcy dolarów. Każdy w Polsce marzył o Kalifornii. O równych chodnikach i skokach nad żółtymi hydrantami. Żeby poczuć ten klimat, kupował w kiosku niemieckie „Bravo”. Pamięta plakat z Batmanem i artykuł „Jak powinien wyglądać deskorolkowiec”. 
– A u nas nie było w sklepach nic, żeby tak się ubrać. Przede wszystkim nie było desek. Chyba że w filmach. Wszyscy chcieli 
śmigać jak w „Powrocie do przyszłości”, „Akademii Policyjnej 4” czy wreszcie kultowym „Mistrzu deskorolki” – wspomina Michał. 
Wreszcie zdobył pierwszą deskę. Plastik z Chin, ale wystarczyła, żeby zrozumieć, że to nie tylko zabawka, że można ją traktować jako środek transportu, że może dawać poczucie wolności, bo nie musisz już czekać na autobus pół godziny czy gnieść się w tłoku. Na deskorolce jedziesz wszędzie, gdzie chcesz, w swoim tempie. Nie wiąże cię jak rower. Bierzesz ją do ręki, wchodzisz do knajpy. A potem zrozumiał, że chodzi o coś więcej. O całe życie. 

Praca 
Pierwsze dostępne w Polsce spodnie skateboardowe kosztowały trzy miliony złotych. Lewisy – dwa. Zwykłe spodnie 500 tysięcy. Postanowili z przyjacielem, Rafałem, że wyprodukują własne wzory. Chcieli wyglądać jak deskorolkowcy już nie z „Bravo”, ale z „Thrashera”. Spodnie musiały być wytrzymałe, zapewniać luz i komfort. Niski stan w kroku miał chronić męski interes przy upadku i ewentualnym uderzeniu deską. A przede wszystkim musiały wyglądać, jakby były stamtąd. Z Kalifornii. 
Wydzwonił ze 300 krawców, całą książkę telefoniczną miasta Łodzi. W końcu pan Paweł, dostawca dżinsów Paw-Ter na wielki bazar u Ptaka, otworzył serce na tak nikczemne zamówienie: 30 par. Takich spodni nigdy w Polsce nie było. Pierwsza deskorolkowa marka R Pure Denim wystartowała w stodole pana Pawła, pośród biegających kur i kaczek. Krawiec uczył Michała wszystkiego o nitach, szwach, skórzanych wstawkach. Pierwsze zamówienie rozeszło się w tydzień. Michał z przyjacielem otworzyli punkty sprzedaży. Miewali zamówienia na tysiące sztuk. Reglamentowali je uczciwie. „Jakie deskorolki pan sprzedaje?” – pytali chętnych. Jeśli słyszeli od kupca, że nie handluje deskami, to nie miał i spodni. Biznesowi zawsze towarzyszyła idea i pasja: grafficiarskie klimaty, hasła „skate or die” zostawiane wszędzie, magazyn dla fanów deskorolek, własny program w TV, zawody, turnieje. Rozwinęli pełne spektrum działań. Bo jak się coś kocha, to na maksa. 
– Kiedy Gucio miał rok, ciągałem go po Saskiej Kępie na desce tam i z powrotem. Traktował deskę jak oczywistość. Pewnie tak jak wszystkie dzieci patrzące na aktywność swoich rodziców: bez zachwytu. Naturalnie uważając, że to, co robi ojciec, nie jest fajne, bo fajne jest tylko to, co robią inne dzieciaki w szkole. To, co robi ojciec, to jest obciach. Dopiero po reakcji kolegów na moje triki pod szkołą Gucio zauważył, że deska może być czymś atrakcyjnym. „Powiedz tacie, żeby zrobił jakiś swój supertrik” – prosili jego koledzy. Przeskoczyłem plecak jednego z nich. I tamtego dnia, po szkole, mój syn wreszcie zapytał, czy możemy razem pojeździć. 
Kiedy przyszedł czas na ojcostwo, Michał w pierwszej chwili poczuł, że przestał być wolny. Że nie wyjedzie w roczną podróż dookoła świata, bo najważniejszy jest teraz drugi człowiek. Nieważne, czy ma jeden dzień, tydzień, potem kilka lat. I że ojciec za marzenia tego człowieka jest odpowiedzialny. 

Dziedzictwo
Z własnym ojcem Michał miał relacje ani dobre, ani złe. Rzadkie. Ojciec pracował na dwa etaty. Robił karierę w bankowości. Bywał w domu po 20. Typowe życie w okresie przemian. Michał miał żal do ojca, że się nie zaangażował w jego sprawy. 
– Gdyby mi pomógł, był obok, to pewnie nie doprowadziłbym dwukrotnie do bankructwa w swoich firmach. Bo się na księgowości, finansach nie znałem po prostu. Skupiałem się na marketingu, estetyce, nie miałem czasu na Exela. Ojciec znalazł dla mnie czas dopiero, kiedy był na emeryturze. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy, że zostały nam cztery lata. Ale złapaliśmy kontakt, prawdziwą relację. Daliśmy sobie i uwagę, i wsparcie. Wtedy poznał mój biznes. Firmę, którą stworzyłem. I wtedy, tuż przed jego śmiercią, pierwszy raz w życiu usłyszałem wreszcie pochwałę. Ojciec docenił, dokąd doszedłem całkiem sam. 
Dziś marki PLNY, Dziedzic Pruski i PLNY LALA mają setki tysięcy fanów. Rywalizują skutecznie z gigantami na odzieżowym rynku, bo oprócz tego, że są trendy, mają w sobie historię. Pasję. I prawdę. 

Inspiracja
Michał nigdy nie lubił piłki nożnej. Nie oglądał. Nie rozumiał. Nie grał. Dziś na stadionie bywa regularnie. Gucio trenuje w poniedziałki, środy i piątki. Feliks we wtorki i w czwartki. Klub Drukarz jest dla nich jak kościół po pierwszej komunii: codziennym obowiązkiem. 
– Dzięki synom polubiłem piłkę. Dostrzegłem, że to piękny sport. Także w modowym sensie. Piękne różowe koszulki ma Napoli, PSG ma znakomite wzornictwo: czarny nadruk na czarnej koszulce. Białe stroje Realu to poezja. Zauważyłem to dzięki dwóm chłopcom. 
Późna miłość do futbolu rozbudzona przez synów sprawiła, że Michał nie należy do KOR, czyli Klubu Oszalałych Rodziców. Tak o wtrącających się we wszystko, wszystko wiedzących i ściśnieniowanych rodzicach mówią trenerzy. Zamiast traktować treningi jak zabawę, potrafią być zmorą nie tylko dla personelu klubów, ale przede wszystkim dla własnych dzieci. Zabijają radość ze sportu przez własne, niespełnione ambicje. 
– Kiedy Gucio pyta, czy świetnie zagrał, mówię: „Świetnie, ale to także dlatego, że kolega ci tak fajnie podał”. Nie krzyczę: „Brawo, Gucio!”, „Brawo, Feliks!”, gdy strzelą bramkę. Krzyczę: „Brawo, Drukarz!”, bo to gra zespołowa. Wiem, że tak trzeba. Nauczyli mnie tego trenerzy.

Takie jest życie, tato 
Dwóch synów. Ci sami rodzice, ta sama miłość. A tak kompletnie różni ludzie. Michał podejrzewa, że to musi być zapisane w gwiazdach. Inaczej jak wyjaśnić różnice w zachowaniu, podejściu do życia? Feliks jest jak jego imię – szczęśliwy. Niczym się nie przejmuje, filozofuje. Kiedy miał trzy lata, spytał: „Tato, dlaczego zawsze jest dzisiaj?”. Gucio jest wrażliwcem, wszystko zauważa, sam nauczył się czytać, znajduje wszelkie niuanse, ale jest nerwowy. Zupełnie jak kiedyś ojciec. Za dużo widzi i za bardzo go to boli. Trzymają sztamę. Największą na świecie. Wszyscy myślą, że to bliźniacy. 


Ja najbardziej kocham Felusia – wyznaje Gucio. Potem wymienia mamę i tatę. Feliks mówi tak samo. Zaczynając od brata. 


– Kiedy zaczęli grać w piłkę, ulubione Lego wylądowało w garażu – wspomina Michał. – A  gdy odkryli Minecrafta, poprosili, żeby przynieść im klocki. „Chłopaki, ale sami chcieliście, bym schował je w garażu” – zauważyłem. „A teraz chcemy je z powrotem. Potem znowu zaniesiesz do garażu. Takie jest życie, tato”. 

Skok 
Kiedyś Feliks chciał skoczyć z muru, który miał ze dwa metry. Na piasek, na plaży. „Zwariowałeś?” – zapytał Michał. „Chcę skoczyć. Zobaczyć, jak to jest”. „Możesz mi skoczyć na ręce. Złapię cię”. „Nie. Chcę na ziemię”. Michał złapał go w ostatnim momencie przed upadkiem. W jednym krótkim spojrzeniu syna zobaczył złość i rozczarowanie. On się odważył, a ktoś po prostu go powstrzymał. Potem się rozpłakał. Ktoś mu zabrał marzenia, wiarę w siebie. Zniweczył moment. 
– To byłem niestety ja. Przeanalizowałem ryzyko. Rozwalona głowa? Złamany palec? Możliwe. Wkurzenie Elisy? Stuprocentowe. I wtedy podjąłem decyzję wbrew logice. Powiedziałem: „Dobra, wejdź jeszcze raz i skacz”. Wolałem, by sobie złamał palec, niż żebym go złamał, pokaleczył na dłużej. Feluś wszedł bez wahania. Skoczył. Otrzepał się i z największym uśmiechem, jaki widziałem, pobiegł dalej. Gucio, który to widział, powiedział: „Ja też chcę skoczyć”, i wszedł na ten murek. Stał pół godziny. Zanim skoczył, poprosił, żebym go złapał. Każdy jest inny. Ma swój rytm. Każdy ma swój charakter. 

Lekcja
Rejent uważa, że musi synów nauczyć wszystkiego, co potrzebne w życiu. Poświęca czas. Uczy ich samodzielnie kroić chleb. Trwa to 10 minut dłużej, to irytujące. Gdyby ojciec pokroił wszystko sam, już by jedli. Ale czeka. Chłopcy wyciągają chleb, biorą nóż i kontrolują paluszki. Sami robią kanapki. Na lotnisku jest tak samo jak w kuchni. Mówi im: „Chłopaki, tu macie bilety, czytajcie i decydujcie, co robić”. Muszą odszyfrować linię lotniczą, potem znaleźć tablicę odlotów i gdzie jest check-in. Trwa to godzinę. Bywa, że jacyś pasażerowie się denerwują, gdy chłopcy w kolejce dłużej wyjmują telefony, zabawki i wszelkie niezbędne rzeczy. Inni patrzą na to z podziwem.