Aktor Smarzowskiego. Przylgnęła do Ciebie ta etykieta. Zagrałeś w jego najlepszych filmach: ,,Weselu”, ,,Domu złym”, ,,Drogówce”, teraz ,,Pod Mocnym Aniołem”. We wszystkich rolach niezwykle mocno. Widz natychmiast Cię zapamiętuje. Jak to jest być aktorem Smarzola?

ARKADIUSZ JAKUBIK Wiesz, tu nie ma tajemnicy. Aktorzy Smarzow-skiego to są ludzie o podobnej wrażliwości, którzy podobnie rozumieją kino. Wchodząc na plan, muszą zapomnieć o wszystkim, co robili wcześniej. Kamera, akcja i musisz być prawiczkiem, który nie wie nic o zawodzie. Wszyscy u Smarzola są skupieni, skoncentrowani i myślący o filmie. Nie o sobie. Tu nie ma pytań: „A gdzie ja będę stał?”, „W którym momencie odwrócę się do kamery?”. Jeśli Wojtek mówi: „Słuchajcie, ta kwestia jest niepotrzebna, wycinamy ją”, to nie ma w ogóle dyskusji. A u innych reżyserów aktor bywa bogiem. Przyjechał, nauczył się kwestii, to niech pan reżyser wytnie kogoś innego.

12 lat czekałeś, by świat zwrócił uwagę na Jakubika. Przełomem była rola notariusza w ,,Weselu”. Nie telepało Tobą, nie myślałeś: ,,Do jasnej cholery, świat wreszcie musi mnie zauważyć”? Zła passa musi się w końcu odwrócić?

Jeżeli przez 12 lat aktor nie dostaje ciekawych ról, to oczywiście najróżniejsze myśli przechodzą mu do głowy. Na czele z jedną: „Jestem do dupy, kompletnie do niczego”. Wtedy trzeba zmienić zawód i zająć się czymś innym. Dlatego robiłem w życiu mnóstwo rzeczy. Tuż po szkole aktorskiej we Wrocławiu pracowałem w Operetce Warszawskiej, byłem prezenterem w Radiu Bis i Radiu Kolor. Pisałem reklamy dla agencji reklamowych, dubbingowałem filmy dla dzieci. Wiesz, nie chcę dorabiać tutaj jakiejś martyrologii, ale regularnie brakowało mi na czynsz. I to nie jest komfortowa sytuacja dla faceta, że żona zarabia więcej. Ja jestem gościem o prostej konstrukcji: to facet jest po to, by zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. I dopiero gdy przyszły te pieniądze, przyszła praca, złapałem luz. Mogłem pomyśleć o innych, nawet głupich i najdziwaczniejszych rzeczach w swoim życiu. Nagle mogłem się stać aktorem, reżyserem, scenarzystą, rockmanem z własnym zespołem.

Chcesz powiedzieć: ,,Nie ma jednej prostej recepty”. Trzeba być pokornym i czekać?
Nie wiem, czy czekać. Nie ma jednego wzorca. Na pewno trzeba pracować, szukać. Być zdeterminowanym. Wiesz, ja jestem upartym osłem spod znaku Koziorożca. Kiedy nie dostawałem ról i chałturzyłem, postanowiłem zdawać do Akademii Teatralnej na reżyserię. Nie dostałem się. Natychmiast pomyślałem: „I tak nim zostanę!”. W 21-metrowej kawalerce napisałem „ Jeźdźca burzy”, musical o Jimie Morrisonie i The Doors. Trzy lata później wyeżyserowałem go w Teatrze Rampa w Warszawie. Grają tego „Jeźdźca” od 13 lat przy kompletach. A po paru latach na kolejnej mojej reżyserskiej premierze pojawił się Maciej Wojtyszko, który oblał mnie wtedy na egzaminach. Spektakl miał sukces, świetne recenzje. Pan Maciej podszedł do mnie i powiedział: „Powiem panu tak: reżyserem nie jest ten, kto skończył reżyserię, tylko ten, kto reżyseruje”. Wybrnął. (śmiech) Potem wymyśliłem sobie, że wyreżyseruję film fabularny. I tak powstała „Prosta historia o miłości”. Mam 45 lat i wiem teraz jedno, ważne, by spotkać w życiu odpowiednich ludzi. I ja ich spotkałem. Może trochę późno... Z perspektywy lat i tak uważam, że najważniejszy jest dom, rodzina. Reszta nie ma znaczenia.