Sylwia Szlandrowicz (43 lata) zamieszkała w starym domu na Mazurach, kąpała się w wodzie ze studni. Dziś prowadzi tu ranczo Frontiera. I robi owcze sery, słynne w całej Polsce.

Jedli je na szczycie Partnerstwa Wschodniego w Warszawie premierzy i ministrowie całej Europy. – Przysyłali potem do nas swoje sekretarki na zakupy – wspomina Sylwia, podgrzewając mleko z porannego udoju. – Nie pasteryzujemy mleka, nie zabijamy jego właściwości, dlatego mają taki głęboki smak – opowiada. Sery Sylwii mają w karcie najlepsze restauracje i hotele w Polsce. – Nie mam wątpliwości, że nasze sery są na najwyższym światowym poziomie. Ale to nie znaczy, że woda sodowa uderzyła mi do głowy – śmieje się. – Ciągle się uczę. Stary dom z czerwonej cegły otacza zewsząd ziemia należąca do Sylwii i jej męża Rusłana Kozynki, pianisty i poety ze Lwowa. Ich córka, dziewięcioletnia Ania, umie jeździć konno, strzelać z łuku i przyjmować porody owiec. Mówi, że zostanie serowarką, jak mama. Ale Sylwia nie od razu znalazła swoje powołanie. Pochodzi z Poznania i tam studiowała w akademii rolniczej. Przez kilka lat pracowała na uczelni, ale ciągnęło ją do koni. – Jeździectwo, hodowla – może mam to we krwi? Mój dziadek przed wojną hodował konie – mówi Sylwia. Kiedy zdecydowała się na wyprowadzkę z Poznania, miała już pięć wierzchowców. – Trudno się hoduje konie w mieście. Musiałam znaleźć dla nich miejsce – mówi. W ten sposób, trochę przypadkiem trafiła do Warpun na Mazurach z mglistym planem prowadzenia gospodarstwa agroturystycznego. Wtedy nikt tu nie zaglądał. Nie było wody, kanalizacji. Żeby się wykąpać, musiała podgrzać wodę ze studni na piecu kaflowym i nalać ją do balii. Dziś po dawnej ciszy nie ma śladu. Każdego dnia jest tu przynajmniej trzech kurierów, listonosze, kilku klientów po ser, ciągłe urwanie głowy, śniadania nie można zjeść w spokoju.

Gospodarstwo tętni życiem. Oprócz owiec rzadkiej rasy wschodniofryzyjskiej Sylwia hoduje krowy dżersejki. Zwierzęta dają codziennie około 200 litrów mleka, w sezonie powstaje z nich nawet 100 kilo serów tygodniowo. – Wychodzą spod ludzkiej ręki, więc są pomiędzy nimi drobne różnice – mówi Sylwia. Dziś wie o serze wszystko. Tłumaczy, że jego jakość zaczyna się już od ziemi, na której rośnie trawa, że każdy element cyklu jest ważny. Ale jej pierwsze wyroby jadły tylko psy i kury. Trudno było wtedy o podręczniki serowarstwa, więc uczyła się na błędach. Miała cel: robić sery z przerostem niebieskiej pleśni. Pamiętała ich smak z dzieciństwa. Jej babka przywoziła je od przyjaciół z Paryża.

Latem Sylwię i jej rodzinę co rano budzą krzyki żurawi. Ona wstaje wcześniej, kończy dojenie i ma czas, żeby pojeździć konno. – Mam spokój. Nie mam poczucia, że w tym, co robię, liczą się tylko pieniądze. Nie muszę przed nikim schylać głowy. Kocham zwierzęta, pracę z nimi. Tę naszą międzygatunkową empatię – mówi. W wolnych chwilach czyta skandynawskie powieści i podręczniki z żywienia zwierząt. Czasem maluje. Oczywiście też zwierzęta. – Największy komplement, jaki usłyszałam o moim malarstwie: „Nasz owczarek nawarczał na swój portret” – śmieje się.