Nic nie jest dla kobiet tak trudne jak ubranie się na plażę. Dlaczego nas to przeraża?

KATARZYNA KUCEWICZ Cały rok się ubieramy – do pracy, na wyjście, od święta. Chcemy osiągnąć w tym mistrzostwo. A tu nagle przychodzą wakacje i musimy się rozebrać, odsłonić ciało. Na co dzień jesteśmy dziennikarkami, lekarkami, nauczycielkami – każda z nas ma swoją rolę, pracuje na swoją pozycję. A na plaży? Widać tylko nasze ciało. I to nas stresuje. Nawet włożenie bielizny jest łatwiejsze, bo robisz to w kameralnych warunkach. W kostiumie intymność wystawiamy na widok publiczny. 
 

Wszystko zaczyna się wiosną. To odliczanie do lata, presja czasu. A przecież świeci słońce, świat budzi się do życia, powinnyśmy się cieszyć, a nie stresować. 
Dla wielu kobiet letnie miesiące to najbardziej obciążający psychicznie czas w roku. Moje mniej pewne siebie klientki pytają: „Pani naprawdę lubi wiosnę? Ja wolę zimę”. A przecież jesień i zima biologicznie nam nie służą. Jednak słońce kojarzy się zakompleksionym dziewczynom z wystawieniem na próbę, na ocenę, atakiem mało życzliwych spojrzeń. Przechodzą obok witryny z kostiumami kąpielowymi i zaczynają siebie nie lubić. Cały rok możemy odwracać uwagę od ciała, skupiać się na mózgu. Ale w wakacje to niemożliwe, dochodzi do konfrontacji. Modlimy się, żeby nie odstawać od normy. Wiele kobiet, które przygotowują się do wyjścia na plażę pod okiem trenerów personalnych i dietetyków, nie powie, że chcą wyglądać najlepiej na wydmie, tylko że nie chcą być jedyną nieatrakcyjną wśród atrakcyjnych. Zaledwie kilka procent z nich zadeklaruje, że chce, by wszystkim opadły kopary. To te narcystyczne. Reszta podkreśli, że liczy na to, że będzie OK. 

Ale co to znaczy?
My, Polki, jesteśmy wobec siebie bardzo restrykcyjne. Ktokolwiek pojedzie za granicę na plażę, wraca zachwycony – dziewczyny plus size noszą bikini, starsze kobiety podobnie i wszyscy są szczęśliwi. Da się! A tu, nad Bałtykiem, wiek i waga wciąż mają znaczenie. Niedawno moja klientka wyznała mi: „Wie pani, nie umiem pływać, bo nigdy w życiu nie włożyłabym kostiumu. Nawet jako dziecko nie chciałam chodzić na basen, bo bałam się, że będą wytykać mój brzuch palcami”. To absurd. Nie powinniśmy godzić się na życie w społeczeństwie, które tak nas stresuje. A z drugiej strony zdałam sobie sprawę z tego, ile czasu mnie, terapeutce plus size, zajęło, żeby pójść popływać i mieć gdzieś ludzi, którzy myślą: „Nie chciałbym tak wyglądać”. Proces zmiany, który musi się dokonać, jest głęboki – i w nas, i w kulturze. 
 

I tak samo jak rok temu kupujemy strój jednoczęściowy.
Mimo że podoba się nam dwuczęściowy. Stojąc w sklepie przy wieszaku, od razu uruchamiamy tryb krytyczny, zniechęcamy się, tłumaczymy sobie, że to przecież nie dla nas. A mogłybyśmy pomyśleć: „Trudno, nie będę inna, ale skoro mam ochotę się opalać, to będę”, i nie jeździć po sobie. Ale czujemy się bezradne jak małe dziewczynki skarcone przez rodzica. Często też pierwszym oprawcą naszego ciała są właśnie rodzice. Wystarczy nawet rzucona ze śmiechem uwaga: „O, widać, że dużo ciasta jadłaś zimą” – powie tata, a mama: „No, ja w twoim wieku to takich ud nie miałam”. I dodadzą: „Kto ci szczerze powie jak nie rodzice? Czemu ryczysz? O rany – uwagi ci nie można zwrócić?”. Potem już nie potrzebujemy rodziców, robimy to sobie same.

I porównujemy się do idealnych sylwetek z Photoshopa. 
Nie widzimy realnych osób, tylko anonimowe ciała bez twarzy, produkty. Porównujemy się do manekinów i tym samym siebie upokarzamy, uprzedmiatawiamy. Karen Pine, amerykańska profesor psychologii mody, przytacza bardzo ciekawe badania. Otóż grupa dziewczyn rozwiązywała zadania z matematyki. Połowa ubrana zwyczajnie, a połowa w kostiumy kąpielowe. Te drugie rozwiązywały zadania cztery do sześciu razy wolniej. Mimo że ich proste, jednoczęściowe stroje nie były seksowne, i tak czuły się w nich spięte, trudno było im się skupić. Tak samo my na plaży nie jesteśmy w stanie skoncentrować się na pływaniu, odpoczywaniu albo zabawie z dzieckiem, bo ciągle zastanawiamy się, czy ten kostium to był dobry wybór, czy coś nam nie zjeżdża, czy nie robi się wałek, jak to wygląda… Z tak pracującą głową nie można się zrelaksować. Robimy sobie krzywdę. 

To narzędzie tortur. A przecież mógłby to być sztandar wolności. 
Historia kostiumu pokazuje, że kiedyś nim był. Wraz z emancypacją kobiety odsłaniały coraz więcej ciała. Potem jednak to odsłonięte ciało stało się obiektem oceny, aspiracji i kostium stał się opresyjny. Symbolizują to wybory miss – wyjście w stroju kąpielowym jest największym wyzwaniem, sprawdzianem tego, jak blisko ideału kobiecości jesteś. Kostium jest jak uniform. Albo inaczej – to ciało staje się uniformem. Ma być perfekcyjnie wyprasowanym ubraniem. A przecież to my, a nie jakiś przedmiot. Z rekwizytu wolności kostium stał się więc symbolem testu, który pokazuje, jak o siebie dbamy. W „Top Model” jurorzy często powtarzali: „No, to włóż kostium i zobaczymy, jak naprawdę wyglądasz”. I wszyscy wtedy truchleli, bo przy tej okazji padały najbardziej krytyczne uwagi. Albo przypomnij sobie zdjęcia gwiazd na wakacjach, z Pudelka – te, na których widać u kogoś cellulit czy wystający brzuch, wyszydzany najbardziej. Wydaje nam się, że to niewinne, że człowiek się pośmieje i tyle. Ale w takich sytuacjach kodujemy, że nie wolno wyjść na plażę, jak masz większy rozmiar niż 42, bo to psuje estetykę. Patrzymy na influencerki na Instagramie i myślimy sobie: „Właśnie tak chcę!”. A przecież nie jesteśmy głupie. Dobrze wiemy, że zdjęcie jest przerobione. 

Na szczęście ostatnio na plażach pojawiła się też skromniejsza moda, która nie wymaga od kobiet odsłaniania się. 
W samą porę, bo w pewnym momencie w większości były dostępne kostiumy seksualizujące ciało, jak z filmu porno. Tymczasem jeśli uważamy, że ciało jest seksualne, odsłanianie go wiąże się ze wstydem. Według dziewczyn z konserwatywnych rodzin nagie ciało jest zarezerwowane dla innych kontekstów. Jak odnaleźć się z takim światopoglądem w dzisiejszym świecie? Na szczęście wraca moda na kostiumy bardziej retro, vintage, wyższe, ze spódniczkami, w których można pływać, grać w siatkówkę. To ważne w przypadku dziewczynek – dlaczego miałyby nosić stroje o dorosłym, seksownym kroju? A też nie każda pewna siebie kobieta plus size chce pokazywać się całemu światu i nosić bikini ze skrawków. Zwykle dziewczyny działają małymi krokami. Jedna z moich klientek przyznała, że dopiero dzięki wynalazkowi takiemu jak tankini odważyła się wejść do hotelowego basenu. Choć to jest radzenie sobie z kompleksami na bieżąco – nie ich leczenie. 

Na słynnej plaży Coney Island w Nowym Jorku odpoczywają ludzie różnych ras, klas i rozmiarów. Każdy inny. Wszyscy w zgodzie. Wyluzowani, pełni radości. Pomyślałam sobie: „Tak wygląda demokracja i tak wygląda akceptacja”. 

To najpierw o akceptacji. Wystarczy wyłączyć ocenianie, a włączyć życzliwość. Najpierw do innych, potem do siebie. Kobieta, która siebie lubi, inaczej chodzi, ma inne gesty. To bardziej wpływa na jej prezencję w kostiumie niż sam strój. A taka, która jest zakompleksiona, wchodzi w konwencję tego, jak się czuje. Modelki plus size, jak Ewa Zakrzewska czy Joanna Cesarz, prezentują kostiumy na wybiegach z gracją i uśmiechem. Ludzie zachwycają się nimi. Bo wcale nie chodzi nam o ciało, ale o pozytywne emocje. I jeszcze o demokracji – na plaży wszyscy jesteśmy równi. Drogim ubraniem w mieście można się zasłonić. Za nawet najdroższym kostiumem kąpielowym się nie schowamy. I jest to irytujące dla osób z kompleksami. Na co dzień mogą powiedzieć: „Co z tego, że mam cellulit, ale zobacz, jaką mam apaszkę, jakie mam buty”… W kostiumie jesteś zdana na siebie, nie ma rekwizytów. Liczy się to, jak czujesz się sama z sobą.

Rozmawiała Karolina Sulej

Tekst ukazał się w ELLE Polska w 2019 roku