'W drodze” to adaptacja kultowej powieści Jacka Kerouaca z 1951 roku, nazywanej „biblią bitników” (trend literacki i intelektualny obowiązujący w latach 50. w Ameryce). Opowiada  o podróży dwóch przyjaciół, w rzeczywistości samego Kerouaca i legendarnego poety Neala Cassady’ego przez niemal całe Stany Zjednoczone. Premiera filmu wywołała prawdziwą sensację, wszak najmodniejsza subkultura ostatnich lat – hipsterzy – sporo zawdzięcza bitnikom. Reżyser Walter Salles zadbał też o bardzo modną obsadę. W role bohaterek kobiecych wcieliły się współczesne ikony stylu: Kirsten Dunst i Kristen Stewart. W skromnych, ale eleganckich strojach Dunst wygląda jak żywcem wyjęta z nostalgicznej pocztówki. Choć jej bohaterka ma z ekranowym partnerem trudną relację, w życiu Dunst miała więcej szczęścia. Wraz z Garrettem Hedlundem tworzą obecnie jedną z najgorętszych par Hollywood. Podobno ekranowy outsider jest tym jedynym, z którym aktorka wreszcie chce założyć rodzinę... Z kolei hollywoodzka buntowniczka Kristen Stewart w smaganych słońcem i wiatrem zgrzebnych kostiumach prezentuje się równie pięknie co bez nich – a zrzuca je w filmie nadzwyczaj chętnie. Jednak w tej historii kobiety są na drugim planie. Oko widza przyciągają magnetyczni główni bohaterowie. Piękni włóczędzy, zbuntowani outsiderzy, zawsze w zgodzie z sobą i na bakier ze światem. To z nimi rozmawiamy w Cannes.

Chłopak z amerykańskiej pustyni. Dwudniowy zarost, chrypliwy głos, za uchem ręcznie skręcony papieros. Przez chwilę nie wiem, czy przede mną siedzi ciacho znane z „Troi” i serii „Tron”, czy duch guru bitników, Neal Cassady, którego właśnie zagrał. Za chwilę będzie o nim głośno. Dlaczego?
Oto GARRETT HEDLUND.

ELLE Pod pseudonimem ,,Dean Moriarty” kryje się w książce poeta Neal Cassady. Dlaczego akurat tę postać chciałeś zagrać tak bardzo?

Garrett Hedlund Jego osobowość i styl życia od dawna mnie inspirowały. Zawsze myślałem o Cassadym jako o pięknym duchu, który za wszelką cenę dąży do wolności. Trafiłem na powieść Kerouaca jako siedemnastolatek. Z jego słów biła wolność, na tym tle inne książki wydały mi się nagle sztywne... Nigdy dotąd nie byłem tak dumny z żadnej pracy.

ELLE Co Cię najbardziej pociąga w stylu życia bitników?

G.H. Koniec lat 40. i następna dekada to czas, który zawsze romantyzuję w myślach. Gdybym mógł wybrać dowolny moment w historii, w którym chciałbym żyć, wybrałbym właśnie ten okres. W migawkach z ówczesnych kronik zobaczymy zapamiętale tańczących młodych ludzi, lawirujących między tłumem i przechodzących z jednego zadymionego pomieszczenia do kolejnego... to wizerunki dawno utraconych, ale wspaniałych chwil.

ELLE A przygoda? Kusi Cię?

G.H. Od zawsze. Pamiętam, jak już w szkole zapytałem mamę, czy jeśli kupię bilet na Hawaje, będzie usiłowała mnie zatrzymać. Jej odpowiedź była krótka: „Nigdzie nie jedziesz”. Dorastałem na farmie w Minnesocie, dobrze znam te piaszczyste i kamieniste drogi, na których samochód podskakuje jak szalony. Kręciliśmy film najpierw w Arizonie, potem przenieśliśmy się do Kalifornii, Montrealu, Nowego Orleanu. Byliśmy też w Argentynie, Chile, Meksyku... Odwiedziliśmy naprawdę wiele miejsc. Przetrwaliśmy też kilka pór roku. Naprawdę poczułem, co znaczy być w drodze.

ELLE I poznałeś wiele ciekawych osób. Między innymi żonę swojego bohatera, legendarnego poety.

G.H.Spotkaliśmy się z Carolyn w San Francisco i poszliśmy coś przekąsić do Cafe Zoetrope, ulubionego miejsca spotkań bitników. Odwiedziłem ją też w jej londyńskim domu. Piliśmy wino, paliliśmy goździkowe papierosy i rozmawialiśmy o Nealu. Oglądaliśmy wspólnie obrazy w jej mieszkaniu. W filmie ja i Kirsten Dunst, która gra książkową wersję Carolyn, mamy w domu różne szkice, obrazki. Kiedy wszedłem do domu Carolyn, zobaczyłem te same obrazy na żywo, po prostu tam wisiały! Myślałem, że śnię. Zawsze otaczałem „W drodze” niemal boską czcią, jak widzisz, niezwykle emocjonalnie traktuję ten film.

ELLE Jesteś żywym dowodem na to, że kultowa powieść Jacka Kerouaca do dziś budzi emocje. Poza buntem, wolnością, stylowością dużo w niej też seksu. Odważnego jak na tamte czasy.

G.H. Kiedy ukazała się książka „W drodze”, pojawiły się moralizatorskie głosy, że promuje rozwiązłość wśród młodzieży. Ale u Kerouaca nie chodziło o sam seks, lecz o otwartą głowę, o wolność podejmowania wyboru, o jazz, alkohol, narkotyki, miłość. Potem to się po prostu działo, samo, przy okazji. Ważniejsza od finalnej konsumpcji jest podróż. Także ta wewnętrzna, którą odbywa Dean.

G.H. Podczas pracy nad filmem na pewno dorosłem, wcześniejsze lęki zamieniłem na spokój i pewność. Znalazłem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Ostatnie dni zdjęciowe były w San Francisco, mieście, którego legendę stworzyła między innymi książka Kerouaca. Strasznie ciężko mi było rozstawać się z ekipą.

ELLE Co dalej? Będziesz teraz bardzo znanym aktorem?

G.H. Właśnie skończyłem zdjęcia do nowego filmu braci Coen, „Inside Llewelyn Davies”. Tak, to jest coś. Pracę z braćmi Coen mogę określić tylko w jeden sposób – oto spełnił się sen skromnego chłopaka z Minnesoty.

Berliński ogrodnik. Kiedyś nie potrafił wyznaczać sobie granic. Szalał w rockowym zespole, a z granymi postaciami zlewał się w jedno (wcielił się w lidera Joy Division w filmie „Control”). Odchorował, wydoroślał. Teraz mieszka w Berlinie, z żoną, niemiecką aktorką. Wciąż kocha muzykę, chciałby zagrać Elvisa. Ale nie chce być celebrytą. Jego filmowy bohater, Sal Paradise, to tak naprawdę sam Jack Kerouac, autor powieści „W drodze”. Oto SAM RILEY.

ELLE ,,W drodze” to książka kultowa dla kilku pokoleń
czytelników. Łatwo zmierzyć się z taką legendą?

S.R. Może dlatego, że nie jestem ze Stanów, nie zdawałem sobie sprawy z kultu otaczającego książkę. Sama propozycja zagrania tej postaci, jednej z ikon amerykańskiej literatury i kultury, mocno mnie zaskoczyła. Jestem rodowitym Anglikiem. Dołączyłem do ekipy jako ostatni. I kiedy dopięto już najdrobniejsze detale, nagle skończył się budżet. To było ogromne rozczarowanie, musiałem zapomnieć o tej jakże pięknie rozpoczętej przygodzie. Na szczęście tylko na jakiś czas. Minął rok z kawałkiem, odbieram połączenie z nieznanego numeru, a tam uprzejmy głos informuje mnie, że zdjęcia startują za dwa miesiące. To była oczywista decyzja.

ELLE Ale chyba nie było Ci łatwo wczuć się w klimat
filmu, skoro fascynacja bitnikami Cię ominęła?

S.R. Trudno w to uwierzyć, ale jedyne, co wiedziałem o guru bitników, czyli Allenie Ginsbergu, przed rozpoczęciem zdjęć, to, że odwiedził Johna Lennona i Yoko Ono podczas ich „protestu łóżkowego”, który zorganizowali w 1969 roku. Nie znałem jego tekstów ani jego historii. Ale „W drodze” nawiązuje do pewnych uniwersalnych emocji, opowiada o tym wyjątkowym momencie w życiu, gdzieś między dzieciństwem a dorosłością, kiedy zaczynamy wyznaczać swój własny kurs, uczymy się podejmować decyzje, możemy wybierać, kto będzie naszą rodziną, znajomymi.

ELLE Miałeś tu do wyboru: zagrać bohatera literackiego, za którym kryje się autor, Jack Kerouac, albo jego
samego, bardziej wprost. Co wybrałeś?

S.R. Obejrzałem sporo nagrań, na których widać było Kerouaca, próbowałem go naśladować, ale musiałem trochę spuścić z tonu. W ekranowej relacji najważniejsza jest szczerość, to ona dodaje grze realizmu. Nie mogłem cały czas myśleć o tym, co zrobiłby prawdziwy Jack, jak by wypowiedział dane zdanie, jak postawiłby stopę. To zabiłoby spontaniczność.

ELLE Czy Ty również, jak Garrett, poczułeś się na planie jak w drodze?

S.R. W pewnym stopniu poczułem to, o czym pisał Jack. Ale momentami było naprawdę ciężko. Ja i Garrett byliśmy na planie każdego dnia, bez względu na to, gdzie kręciliśmy, zmieniali się tylko ludzie dokoła, nieustannie pojawiały się nowe twarze. I to jakie! Viggo Mortensen przyjechał na dwa tygodnie, potem na chwilę Steve Buscemi... Udało nam się zresztą po kilku głębszych namówić go na opowieści o „Big Lebowskim” i „Wściekłych psach”. Były niesamowite.

ELLE Twoje życie prywatne chyba bardzo się różni od codzienności amerykańskich kolegów po fachu?

S.R. Głównie spędzam czas w ogrodzie swojego berlińskiego domu. Pielę, sieję i przycinam. Wbrew pozorom to nie zawsze sielanka – w zeszłym roku na przykład prawie odciąłem sobie paluch u nogi kosiarką. Przez trzy miesiące chodziłem o kulach i, jak się domyślasz, nie pomagało mi to w szukaniu pracy. Po „W drodze” nie pracowałem przez 12 miesięcy mimo najszczerszych chęci. Po długiej przerwie zagrałem w nowym filmie Neila Jordana „Byzantium”. To film o wampirach i nieśmiertelności. Niezbyt duża rola, kilka tygodni na planie, ale świetne doświadczenie. No i gram nieśmiertelnego, mam wypasioną charakteryzację, twarz białą jak chusteczka i te sprawy.

ELLE Czyli idziesz drogą Roberta Pattinsona?

S.R. No, nie do końca, bo Rob gra nastolatka, a ja – niezłego starocia. I nasze grupy docelowe też się troszkę różnią. Nie widziałem żadnej z części „Zmierzchu”, ale na planie „W drodze” Kristen Stewart próbowała odtworzyć fabułę ostatniej z nich. Jest tam podobno dziecko, które potrafi chodzić chwilę po narodzinach i do tego ktoś się w nim kocha... brzmiało to jak bełkot niezłego szaleńca.

ELLE Chciałbyś pracować w Hollywood?

S.R. Kręcić filmy – tak, mieszkać – nie. Dobrze mi w Berlinie, chociaż po niemiecku znam tylko słowo „super”. Teraz biorę udział w nowym filmie z Angeliną Jolie, alternatywnej adaptacji „Królewny Śnieżki” pod tytułem „Maleficient”. Wcielam się we wronę – czyli wersję pieska kanapowego. Jestem taką piesko-wroną Angeliny, która jako wiedźma czasami łaskawie przemienia mnie z ptaka w mężczyznę. Ostatnio ją poznałem. To było dopiero przeżycie, doświadczenie z gatunku surrealnych. Nieczęsto wpadam na gwiazdy tego kalibru.

ROZMAWIAŁA ANNA TATARSKA