Popularne slogany próbują udowadniać, że moda zawsze zniewalała kobiety – gorsety, postulat szczupłej talii i krągłego biustu, pożądane najdłuższe nogi, ciągłe gonienie za nieistniejącym ideałem… Ale jeśliby przyjrzeć się uważnie historii mody, widać, że choć w tych sloganach jest ziarnko prawdy, to jednak o wiele częściej (zwłaszcza w XX wieku) moda raczej wyzwalała lub próbowała symbolicznie wyzwalać – i to przede wszystkim kobiety!

Jak chłopcy!

Cofnijmy się 100 lat. Pamiętacie międzywojenne historie o chłopczycach – dziewczynach, które obcięły włosy, zaczęły nosić krótsze, a przede wszystkim luźniejsze sukienki?! Te modowe wybory były niczym innym jak tylko politycznym gestem! Chłopczyce pokazywały, że są wyzwolone (ale nie wyklęte!), równe mężczyznom i że nie chcą już więcej konserwatywnych zasad! Pracowały, próbowały same wybierać partnerów życiowych (nie zawsze już tylko panów lub małżonków poleconych przez rodzinę), uprawiały sporty, paliły papierosy, tańczyły i jeździły autami. Chodziły też na wiece, żądając takich samych praw jak mężczyźni! Ich ubiór miał być tego najbardziej wymownym symbolem! Na co dowodem jest nazwa ówczesnych stylizacji – à la garçonne – czyli jak chłopcy. Wyglądać jak oni i mieć prawa jak oni.

Krócej znaczy lżej i… szybciej!

Ubranie krótsze, które atrakcyjnie odsłoniło ciało, było zdecydowanie lżejsze i łatwiejsze do włożenia. Kiedy ich babki spędzały wiele czasu na perfekcyjnym „wyszykowaniu się”, chłopczyce ubierały się relatywnie szybko! Korzystały z wielu praktycznych rozwiązań, które dziś wydają nam się oczywiste, ale wtedy były wciąż rewolucyjną nowością!

Chłopczyca miała przede wszystkim krótkie włosy obcięte na boba (cięcie to wynalazł Polak – Antoine, czyli Antoni Cierplikowski, i jest to wielki powód do dumy – bo nie ma praktyczniejszej fryzury – wystarczy umyć, rozczesać i… można wychodzić!). Odpadło czasochłonne upinanie ciężkich i niewygodnych koków, bo długie włosy poprzednich pokoleń kobiet absolutnie nie mogły być w nieładzie czy rozpuszczone (takie byłyby niezwykle nieprzyzwoite). W niepamięć poszły też długie i ciężkie ubrania oparte na skomplikowanej konstrukcji. Żeby zakryć i dobrze ukształtować fason, przez wieki używano niezwykłego systemu: gorsetu (ściąganego czasem z dużym wysiłkiem), obciążeń wszytych w suknie (miały pilnować, by leżała ona zawsze dobrze i żeby nic się nie odsłoniło), czasem i dodatkowej konstrukcji pod spódnicą (warstwy halek i stelaży – fortugału, krynoliny, turniury itd. w zależności od epoki). Do tego dochodziły podwiązki, które miały nie tyle erotycznie uwodzić w alkowie, ile pilnować, by pończochy się nigdy nie zwinęły i nie ujawniły nagiego ciała). Zestaw wkładało się długo, a chodzenie w nim nie przypominało szybkiego miejskiego kroku… Teraz już wiadomo, czemu przez lata uczono się gracji, ładnego poruszania się, tańczenia czy po prostu… chodzenia!

Męskie znaczy też kobiece

Z szafy mężów albo już tylko partnerów chłopczyce wyciągnęły przede wszystkim spodnie, zaraz potem koszule, kamizelki, swetry! Czasem też krawaty albo typowo męskie nakrycia głowy, jak melonik czy cylinder…. Męskie ubrania były wygodne, lekkie i łatwiejsze w utrzymaniu w czystości niż np. suknia i płaszcz. Przyjrzyjmy się dokładniej spodniom, których panie nie miały na sobie przez wieki... Pierwsze feministki już w połowie XIX wieku próbowały je lansować, ale patrząc na ryciny pokazujące spodnie bloomerki (od Amelii Bloomer), wydaje się jasne, dlaczego przyjęły się później! Te pierwsze nie były jeszcze zbyt atrakcyjne. Lepsze były te z męskiej szafy, po które najpierw sięgały tylko najodważniejsze dziewczyny, jak francuska pisarka George Sand. W latach 20. XX wieku świat obiegły zdjęcia Coco Chanel, Marlene Dietrich i Katharine Hepburn w męskich zestawach ze spodniami! To wtedy panie się do nich przekonały. Lansowały je projektantki i ikony mody, co pomagało zmienić przyzwyczajenia i nawyki). Poza tym po I wojnie światowej panie musiały pójść do pracy. Niektóre jako wyzwolone feministki, inne zmuszone przyziemnym faktem – niejeden mąż nie wrócił z wojny, ktoś musiał zarabiać na dom. W sukniach ciężko było pracować, zwłaszcza w fabrykach, gdzie trafiały „przygotowane jedynie do prac domowych” dziewczyny z braku innych kompetencji. Prosty ubiór stał się codziennością, a sukienki i spódnice pojawiały się teraz raczej odświętnie… I tak było aż do lat końca lat 60. XX wieku (a w niektórych miejscach nawet później), kiedy YSL i inni kreatorzy zaproponowali zmysłowe kobiece garnitury ze spodniami nadające się na eleganckie wieczorne wyjścia, a nawet na ślub czy sylwestra.

Pod spodem

Prosty i lekki ubiór był wywrotowy. Dawał jasny sygnał, że korzystając z męskiej szafy, nasze prababcie i babcie chciały być po prostu traktowane tak samo poważnie jak faceci. Ale niezwykle ważne były też zmiany tego, co już niekoniecznie dało się pożyczyć od mężczyzn! Jeśli jesteś kobietą, wiesz, jak dużo komfortu daje dobrze dopasowana, elastyczna bielizna oraz niewielkich rozmiarów podpaski i tampony! Te przyniosła dopiero II połowa XX wieku (choć naturalnie nie wszystkim paniom na świecie). Już w latach 20. XX wieku bielizna się zminimalizowała, ale dopiero po II wojnie rozwój technologii upowszechnił włókno elastyczne! To pozwoliło stworzyć wygodniejszą bieliznę. W tym czasie pojawiły się na rynku podpaski jednorazowe (ale jeszcze niereklamowane, bo znów tabu!), ale te samoprzylepne trafiły do torebek, i to tylko Amerykanek, dopiero w latach 70. XX wieku! Wreszcie niezależnie od dnia panie mogły być aktywne! Przy krótszych ubiorach, odsłaniających ciało, przy spodniach eksponujących pupę – wielorazowa gruba podpaska z czasów przedwojennych była nietrafionym pomysłem… A teraz pomyślcie – jeszcze dziś z braku tych „rewolucyjnych” dóbr, które są dla nas oczywistością, hinduskie dziewczynki... nie wychodzą z domu podczas miesiączki. Nie uczestniczą też w lekcjach, a tym samym już na starcie mają trudniej niż ich koledzy…

Damskie, męskie – bez znaczenia 

Wychowałam się na przełomie lat 90. i 2000. w Polsce, kiedy noszenie męskich elementów garderoby nie miało specjalnie znaczenia. Chciałam nosić spodnie – nosiłam, chciałam być kobieco seksowna i nosić dopasowane sukienki – proszę bardzo! Ale ostatnia dekada znów przypomniała nam, jak wymowne w kontekście kobiecych praw i problematyki gender są ubrania. Na przykład czarny total look, który nosiłam na niejednym marszu, był krzykiem moim i moich koleżanek o nieingerowanie w nasze podstawowe prawa. Dziewczyny w USA i w Wielkiej Brytanii dziergały różowe czapki cipki (pussy hats), protestując przeciwko seksistowskim popisom Trumpa! Kiedy Hillary Clinton włożyła biały garnitur na zaprzysiężenie tego prezydenta, analizowano go znów w kontekście politycznej manifestacji jej feministycznych i antytrumpowskich poglądów! Ubrania znów mają moc? Djurdja Bartlett, w najnowszej książce „Fashion and Politics” wydawnictwa Yale, przywołuje więcej wymownych przykładów – zarówno aktualnych, jak i historycznych (nie tylko w kwestii polityki płci, lecz także polityki w ogóle) i stwierdza dobitnie: „W różnych warunkach kulturowych i geopolitycznych kobiety negocjowały swoją pozycję, wykorzystując kosmopolityzm mody, by zakłócać nacjonalistyczne, konserwatywne, religijne narracje”. Gorąco polecam lekturę!