Abbey Road, Sam Smith i ekrany komputerów

Z każdego miejsca na świecie, bez kolejek, ze świetnym widokiem na artystę i jego zespół, z nagłośnieniem dopasowanym do naszych preferencji i dodatkowymi materiałami uświetniającymi całe wydarzenie. Sam Smith mimo trwającej pandemii nie zrezygnował z koncertu promującego nową płytę - postanowił go jednak zorganizować tak, by wpasować się w nową rzeczywistość i wykorzystać możliwości, jakie dają nowe technologie. Razem z zespołem zamknął się w legendarnym Abbey Road Studios i zaprosił do niego wszystkich swoich fanów, którzy za zakupiony bilet otrzymywali specjalny kod dostępu i instrukcję logowania do platformy, gdzie 30 października wieczorem odbywał się koncert piosenkarza. 

Pierwsze wrażenie? Zaintrygowanie. Kwiatowa identyfikacja wizualna i zegar odliczający sekundy do startu, czat z innymi uczestnikami, z którymi można było konkurować poziomem ekscytacji całego wydarzenia, quiz dotyczący twórczości Sama Smitha jako element grywalizacji, występ Zoe Wees na wstępie. Potem mikrofon należał już do samego Sama Smitha, który wędrował między salami londyńskiego studia, śpiewał czerpiąc z tego maksimum radości, opowiadał anegdoty o piosenkach, pokazywał fragmenty prób, tańczył, zapraszał gości z płyty (Labrinth!), żartował z chórkiem. Mimo dzielącego nas z nim ekranu komputera można było poczuć się nawet nie tyle jak na prawdziwym koncercie, co intymnej sesji nagraniowej, w której uczestnictwo wygrało się jak los na loterii. 

Piosenki rozbijały się o ściany Abbey Road Studios i wracały jak bumerang do mikrofonu Smitha, który żonglował nowościami z "Love Goes" z nieskrywaną radością. Bonusowo usłyszeliśmy też autorską interpretację Sama Smitha "Time After Time" i jego największy hit, "Stay With Me", jako zwieńczenie całego wieczoru i przypomnienie, że mimo nowych meandrów muzycznych jego emocjonalność jest contans. 

Sam Smith "Love Goes". Brytyjski artysta wraca z nowym materiałem 

Soczysta mieszanka emocji, która idealnie zadomawia się w pandemicznej rzeczywistości - rozumie, otula, pozwala się w odnaleźć w tekstach, a wokal i melodie przenikają każdy nerw. Jest jak oddany przyjaciel, któremu można się zwierzyć z największej głupoty i porozmawiać zupełnie od serca, tańczyć do białego rana albo snuć bezkresne plany na przyszłość. Nowy album Sama Smitha, wyczekiwany i wydany dopiero trzy lata po "The Thrill of It All", udowadnia, że na dobre rzeczy warto czekać długo. "Love Goes", jak podkreśla sam muzyk, to "podsumowanie jego drogi odkrywania siebie"

Nie mamy tu samych charakterystycznych dla artysty ballad napisanych na pianino, choć tych oczywiście nie zabrakło. Krążek bogaty jest w nowe formy i to one nakreślają jego styl: mamy tu dużo muzycznych eksperymentów, flirtowania z elektroniką, tanecznych bitów, które - gdyby nie pandemia - już teraz wypełniałyby ściany klubów na całym świecie (tak, mówimy m.in. o świetnym "Diamonds" czy "Promises" we współpracy z Calvinem Harrisem). Szczere "Love Goes" wypełniają też pamiętnikarsko-poetyckie wspomnienia ze szczególnych wydarzeń w życiu wokalisty, to znaczy zakończenia pierwszej poważnej miłości i coming outu jako osoby niebinarnej. Sam Smith wchodzi tu na nowe poziomy wrażliwości, a tę wspierają osoby o podobnym odczuwaniu świata, które muzyk zaprosił do gościnnego współtworzenia albumu: Burna Boy, Labrinth, Normani Demi Lovato czy wspomniany wcześniej Calvin Harris. Trzeba dodać obszernego, bo aż dwupłytowego i mieszczącego łącznie aż siedemnaście utworów - co jest jego dodatkową zaletą w zderzeniu z wydłużającymi się chłodnymi wieczorami, kiedy rozterki miłosne i tańce radości będą się działy na tle tylko naszych własnych czterech ścian.

"Ostatnie dwa lata były najbardziej eksperymentalnym czasem w moim życiu, nie tylko osobiście, ale i muzycznie. Za każdym razem w studiu obiecywaliśmy sobie, że będziemy sięgać gwiazd, bez ograniczeń. Efekty są magiczne, terapeutyczne i po prostu przyjemne. Moja miłość do muzyki jest bardzo szeroka, a wszystkie guilty pleasures zamieniam w pleasures. Żadnej winy, żadnego wstydu, czysta miłość do śpiewania, tworzenia i tańczenia. Czuję olbrzymią wdzięczność do wszystkich ludzi, którzy docenili moją kreatywność oraz obrany przeze mnie kierunek i pozwolili być kimkolwiek zechcę w studiu… Posłuchajcie tych piosenek z otwartym sercem, traktujcie każdą jako inny kwiat z ogrodu, bawcie się przy nich. Przy pisaniu kilku z nich nie chcieliśmy brać wszystkiego na poważnie. Mam nadzieję, że uśmiechniecie się przy tych kawałkach, bo dzięki nim uśmiech zagościł też na mojej twarzy" tak mówi o swoim nowym "dziecku" Sam Smith.

I na koniec jeszcze refleksja po odsłuchu "Love Goes": jak dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy tak szczerze i bez ogródek mówią o emocjach w świecie, gdzie okazywanie uczuć brane jest za słabość.