ROZMAWIA KASIA KASPERSKA

W tym roku skończyłaś 50 lat i patrząc na Ciebie, mam wrażenie, że jesteś w najlepszej formie w całej swojej karierze. Prezentujesz się zjawiskowo. Okupiłaś to morderczymi ćwiczeniami na siłowni, tak jak 17 lat temu w czasie przy-gotowań do „Chicago”?
RENÉE ZELLWEGER Absolutnie nie! Przygotowania do „Chicago” rzeczywiście były okupione łzami, potem i krwią. Dosłownie! Ale teraz, odkąd wróciłam do aktorstwa, mam mało czasu na sport. Przygotowania do produkcji Netflixa „What/If” i praca na planie „Judy” całkowicie zapełniły mój grafik. Dopiero wróciłam z Wielkiej Brytanii, gdzie kręciliśmy przez kilka miesięcy. Mieliśmy bardzo napięty plan zdjęciowy, więc nie miałam możliwości nawet zajrzeć na siłownię w ostatnim półroczu. Ale sama wiesz, jak to jest… Czasami wystarczą odpowiednie spodnie lub dopasowana sukienka, żeby zatuszować niedoskonałości. Zero siłowni. Po prostu wybieram naprawdę bardzo dobrze skrojone spodnie.

Niedługo premiera biograficznego filmu o Judy Garland, w którym zagrałaś główną rolę. Na razie możemy oglądać wspomniane już „What/If” Netflixa. To pierwszy serial w Twojej karierze. Co skłoniło Cię do zmiany medium?
Przekonał mnie sam twórca „What/If”, Mike Kelley. Już od pierwszych stron scenariusza byłam pod wrażeniem, jak Mike nagina gatunki filmowe i wykorzystuje motywy ze starych klasyków. Garściami czerpał z hitów i ikonicznych moralizatorskich opowieści filmowych, których wysyp był w latach 80. i 90. Kelley stawia te same etyczne pytania co ówcześni filmowcy, ale prezentuje je w nowej formie. To spodobało mi się od razu. Nigdy wcześniej nie było mi dane zagrać kogoś takiego jak Anne Montgomery. Wręcz nie mogłam się doczekać pracy na planie tego serialu. Scenariusz obiecywał nieznane mi dotąd obszary, zupełnie innego rodzaju pracę nad rolą, intensywną grę aktorską. 

Miałaś w głowie typ kobiety, który pomógł Ci przygotować się do roli Anne Montgomery? Może Judy Garland?
Nie. To zupełnie różne postacie kobiece. Inne żywioły. Anne Montgomery w „What/If” to oczywiście Anne Bancroft z  „Absolwenta” (1967)! Szczerze mówiąc, to Mike podpowiedział mi jej wzorzec, a ja podchwyciłam ten pomysł. Powiedział, że mam sobie wyobrazić panią Robinson graną przez Bancroft. Zamiast popaść we frustrację i w alkoholizm wykorzystuje ona swoją władzę, talent do manipulacji oraz siłę i przewagę nad innymi w gigantycznej korporacji, której jest założycielką i na której czele stoi. Moja bohaterka – podobnie zresztą jak Judy Garland, nad którą pracowałam i którą studiowałam praktycznie w tym samym czasie – poświęciła wiele czasu, pracy i energii, żeby przygotować samą siebie do pełnienia kluczowej funkcji. Uwielbiam w Anne Montgomery to, jaka jest skandaliczna i oburzająca w swoim zachowaniu. Sprawiło mi to wiele uciechy. To była dla mnie czysta rozrywka móc się w nią wcielić. Kto z nas nie zasługuje na to, by od czasu do czasu pozwolić sobie na zbytnią pewność siebie i oczekiwać (wręcz wymagać!) więcej od życia? Kobiety mogłyby częściej traktować swoją seksualność jako siłę i o wiele częściej (niż sobie na to pozwala-my) mieć wobec życia twarde oczekiwania. Uważam, że nam się to należy i mamy do tego absolutne prawo. Jako kobiety. Wyobraź sobie: osiągnąć sukces w sposób bezpardonowy i bezkompromisowy. To tak rzadkie w przypadku kobiet i tak nagminne u mężczyzn. Nie przepraszać nieustanie. Oczekiwać i wymagać. Super. Czemu nie? 

W 2010 roku zniknęłaś z ekranu i z życia publicznego na sześć lat. Bo nie było ciekawych, mocnych kobiecych ról?
Nie. Absolutnie nie to było powodem. Wzięłam czas wolny, bo byłam już sobą bardzo znudzona. Robię to samo od przeszło 25 lat. Potrzebowałam przerwy. Gdzieś są granice tej zachłanności. Wykonuję wspaniały zawód, marzenie mojego życia. Brałam udział w wyjątkowych produkcjach filmowych i poznałam wiele wspaniałych, nietuzinkowych osób. W uszach dźwięczały mi jednak pytania: „Co dalej? Co teraz? Co będzie następne?”. Musiałam sobie w końcu powiedzieć, że czas nauczyć się czegoś nowego. Nie dla kolejnej roli, ale dla siebie samej, dzięki czemu będę mogła rozwijać się i wzbogacać jako człowiek. To było powodem mojej przerwy od grania.

I czego się nauczyłaś?
Nauczyłam się, jak ważne jest, żeby utrzymywać balans każdego dnia. Nauczyłam się stawiania granic. Nauczyłam się, że słowo „nie” jest bardzo dobrym słowem i należy go używać o wiele częściej, niż to miałam w zwyczaju. W czasie tych sześciu lat wróciłam do szkoły, wyprodukowałam kilka rzeczy, stworzyłam serial telewizyjny… Co jeszcze? Zobaczyłam, czym żyją moje bratanice i bratankowie. Obserwowałam, w jaki sposób oni uczą się życia i tego, co ich interesuje. Dzięki temu mogliśmy wspólnie się edukować.

Czy po tej przerwie poczułaś, że masz wystarczającą siłę i motywację, żeby wrócić do aktorstwa? 
Choć usunęłam się na jakiś czas w cień, nigdy nie miałam zamiaru porzucić grania. Nie brałam tego pod uwagę. Zbyt mocno kocham to, co robię. To moja pasja. Ale teraz inaczej doceniam to, gdzie się znajduję. Jestem wdzięczna, że mogłam poświęcić sobie tyle czasu. Dzięki temu nauczyłam się z takim samym spokojem, jaki wypracowałam w prywatnym życiu, podchodzić do swojej kariery. Nauczyłam się, jak ujarzmić chaos. Dowiedziałam się, ile jestem w stanie przyjąć na siebie i że ja również mam swoje granice i limit wytrzymałości. Tak, myślę, że nareszcie jestem gotowa na nowe wyzwania zawodowe.

To prawda, że w październiku ma się ukazać Twój debiutancki album muzyczny? 
Zadziwia mnie i zaskakuje, że o tym wiesz (śmiech). Ta kameralna, intymna płyta powstała z eksperymentów i poszukiwań do roli Judy Garland, niejako przez przypadek. Tak, to prawda – ma ukazać się na jesieni. Myślałam, że nikt o tym nie wie! Był to jeden z ważniejszych elementów procesu przygotowania do roli Judy. Próba zrozu-mienia toku myślenia, jej demonów, czym żyła, będąc na scenie, co przeżywała. Czy muzyka pomagała jej uciec od rzeczywistości? Z pewnością dodawała jej wiary w siebie i znieczulała na ból. A jeżeli chodzi o mnie i moje demony – muzyka mnie po prostu uratowała.