10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3, 2, 1, półnoooooooc! Kiedy w Warszawie wybuchają fajerwerki u progu 2000 roku, telewizyjne studio, do którego wdziera się Sebastian (Bartosz Bielenia) to tykająca bomba emocji. Poznajemy chłopaka znikąd, o błędnym wzroku, w czapeczce z daszkiem i osiedlowej stylówce, któremu kamery są potrzebne do prywatnego komunikatu. Wygłoszonego przed oczami milionów, ale kierowanego głównie do jednej, jak się domyślamy, bardzo wyjątkowej osoby. Do studia prowadzi Sebastiana ochroniarz Grzegorz. Szantażowany? Przekupiony? Nie wiemy, ale idziemy za tą dwójką dalej.

Sebastian żąda czasu antenowego, bierze zakładników na oczach kamer, które miały właśnie żywo relacjonować milenijny konkurs audiotele. Wiecznie spóźniona prezenterka diwa (Magdalena Popławska) w srebrzystej kiecce z kokieteryjnym wystudiowanym uśmiechem ma już wychwalać zalety matizopodobnego auta, kiedy Sebastian przystawia jej lufę do skroni. Drzwi studia zamykają się, ale skazana na siebie trójka w budynku telewizji nie będzie sama. Sebastian, Grzegorz i Mira zostają pod szklanym okiem pomieszczenia reżyserki, w której policja i negocjatorzy zamieniają się miejscami z telewizyjną produkcją i realizatorami.

Tak właśnie ustawia sobie przestrzeń akcji reżyser filmu "Prime Time" Jakub Piątek. A współscenarzysta Łukasz Czapski z tego układu korzysta, budując psychologiczne napięcie między postaciami. Studio telewizyjne staje się areną na przemian groźnych gestów, płaczu, współczucia, prywatnych dramatów, zmiennych decyzji po obu stronach szyby reżyserki. A mimo to, to nie jest klasyczne kino gatunkowe o terroryście i zakładnikach. 

Sebastian grozi, że zabije Mirę i Grzegorza, jeśli kamery nie zostaną włączone, ale chyba od któregoś momentu wiemy, że nie będzie tu strzelaniny, a scena wspólnego jarania blanta (swoją drogą najbardziej banalna w całym filmie) upewnia nas, że bohaterowi nie chodzi o rozlew krwi. Syndrom sztokholmski? Owszem, ale rodzi się on między Sebastianem a widzem. Jesteśmy zakładnikami jego tajemnicy, o której niczego się nie dowiemy, jeśli wydawczyni programu (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) nie wciśnie "on air". A tę tajemnicę poznajemy fragmentarycznie - Sebastian ukradkiem dzwoni do przyjaciela, w rozmowie ze ściągniętym przez służbę ojcem jąka się, płacze i obnaża rozczarowujące rodzinne relacje.

Tak, właśnie zaczynamy tego chłopaka lubić i mu kibicować, a najchętniej sami włączylibyśmy te cholerne kamery, żeby dowiedzieć się, czy chodzi o właśnie o TO. O to, że kogoś kocha, a pewnie w latach 90. jeszcze bardziej niż dziś nie może, nie powinien... A może o to, o co chodziło w 2003 prawdziwemu chłopakowi z Tomaszowa Mazowieckiemu, który naprawdę wtargnął z bronią do studia telewizyjnego przy Woronicza. Czy ten coming out dopełni się w świetle milenijnych fajerwerków czy raczej iskrzącej bomby?

Mimo różnicy dekad oprawa tej sytuacji coś nam przypomina. Migające obok siebie ekrany telewizorów nadają jednocześnie orędzie prezydenta, wyznania młodzieży z osiedlowych ławeczek, społeczne awantury, obietnice poityków, sylwestrowe sondy uliczne. Puszczone równolegle kanały są zmasowaną emisją informacyjnej papki, którą dziś, dwadzieścia lat później, scrollujemy w social mediach i na newsowych portalach. Mamy kilkadziesiąt sekund na strawienie doniesień ze świata, na którego obraz jednocześnie, nawet na jednej stronie, składają się relacje wojenne, prognoza pogody, pomoc chorym pieskom i powiększony biust gwiazdy X czy Y.

Czy w takim świecie jest w ogóle miejsce na zatrzymanie się na moment, na jakąkolwiek wrażliwość? Na wysłuchanie everymanowego Sebastiana? To pytanie zadawało już wielu - m.in. zadawał je w genialnym "Jokerze" Todd Phillips zmalowanymi ustami jeszcze bardziej genialnego Joaquina Phoenixa. Na naszym podwórku mamy Bartosza Bielenię , który wielkimi podkrążonymi oczami potrafi patrzeć spod byka jak chyba żaden inny polski aktor młodego pokolenia. To jego emploi, które wykorzystano już i w "Bożym Ciele" (wiedzieliście, że Bielenia naprawdę chciał zostać księdzem?), ale też w epizodycznej, choć demonicznej roli w "Disco polo". W "Prime Time" ma równą sobie partnerkę i nie jest to histeryczna Mira, mimo że postać dobrze zagrana przez Magdę Popławską. Jest nią policyjna negocjatorka Lena (świetna Monika Frajczyk), pozostająca w cieniu swoich kolegów bijących się o palmę większej testosteronowej skuteczności.

Lena może czasem jest miękka, ale to jej udaje się wywierać najgłębiej wpływ na naszego domorosłego terrorystę. Zabrzmiało zbyt zabawnie jak na sytuację, w której bomba tyka, a ktoś może stracić życie? Tak miało zabrzmieć, bo Jakub Piątek zna poetykę tego typu thrillera i wprowadza tu szereg momentów zabawnych a nawet bromance'owych. I kusi go domknięcie filmu komentarzem społecznym. Pamiętajcie - mimo że film Piątka jest do obejrzenia na Netfliksie, to w "Prime timie" jesteśmy w końcu w budynku TVP...

tekst: Marta Kowalska