Czym przyjechałeś na wywiad?


PIOTR DOMALEWSKI: Metrem, a wcześniej autobusem linii 108 – ma bardzo dziwną trasę, pod mostem Siekierkowskim. Na przystanku stało dwóch ziomków: wyglądali na przyjaciół, ale jak wsiedli do autobusu, to usiedli osobno. Może po prostu zgadali się, paląc papierosa, a potem każdy poszedł w inną stronę? Już w liceum wymyśliłem sobie takie ćwiczenie: czekając na autobus, starałem się opisać w głowie historię albo sytuację, którą widzę.


Mówisz, że chcesz opowiadać proste historie o prostych ludziach.
Mam wrażenie, że w zwykłych, codziennych rzeczach jest tyle samo dramatów, co w historii o tornado, które rozwala całe miasto. A prości ludzie są zawsze pozostawieni sami sobie. Ostatnio jechałem z taksówkarzem i zepsuł mu się samochód. Zadzwonił przy mnie do swojego mechanika, który powiedział, że najwcześniej będzie mógł się tym zająć za kilka dni. Co to oznacza dla tego taksówkarza? Że przez tydzień nie będzie zarabiać. Może potrzebuje pieniędzy teraz, z jakiegoś ważnego powodu? I może to sprawa życia i śmierci? Jest w tym i jakiś dramat, i walka. Myślę sobie: film! Ja bym to oglądał.


A dlaczego widzowie chcą oglądać „Cichą noc”?


Myślę, że tak się spodobała, bo wszyscy znajdują tam coś swojego – niezależnie, czy się utożsamiają ze środowiskiem opisywanym w filmie, czy nie. Chodzi o podstawowe relacje między bohaterami. Jest tam np. scena, kiedy podczas wigilii główny bohater podchodzi do matki i mówi: „Mamo, życzenia chciałem złożyć”. Ona przed nim staje i jest cisza. Chyba każdy coś takiego przeżywa: chciałoby się powiedzieć coś szczerego, ale boimy się tej sytuacji i często obracamy ją w żart.


Twój film jest pesymistyczny?


Według mnie jest przewrotnie optymistyczny. Nie urywam historii w najdramatyczniejszym momencie. Trzeci akt przynosi nadzieję. W tej dziwnej wigilii jest też jakieś dobro – ludzie nie są źli, tylko bezradni.

Zebrałeś na planie znakomitych aktorów – jak Ty, debiutant, opanowałeś te wszystkie wyraziste osobowości?

Oni mi mocno zaufali. Zrozumieli, że gramy do jednej bramki. Ten film jest trochę aktorskim pojedynkiem – na obecność, na intensywność – tam każde spojrzenie ma wagę, nie ma miejsca na nijakość. Dlatego nikt nie odpuszczał. A ja bardzo dobrze wiedziałem, czego chcę.


Podobno na planie ciągle powtarzałeś aktorom: „Dziękuję wam za cierpliwość”.


Pracowaliśmy w nocy, po 10 godzin – warunki były naprawdę trudne. Czasami widziałem, jak walczą ze zmęczeniem, ale kiedy trzeba, od razu odzyskują gotowość. Nie gubią „temperatury”, a to dla aktora jest najtrudniej- sze. Bo nie chodzi o to, żeby po prostu wyjść i powiedzieć kwestię. I to za tę cierpliwość im dziękowałem.


Jak bliska to Tobie historia?


Bardzo. Opowiada o tym, że aby zostać dorosłym człowiekiem, trzeba się jakoś odciąć od rodziny. Ja też musiałem w sobie taki proces przeprowadzić i dużo mnie to kosztowało. A poza tym pokazuję, jak spędzałem – i nadal zresztą spędzam – wszystkie święta.


 Czyli jak?


Spotykamy się na wsi pod Łomżą, w domu dziadków. Wnętrze jest dokładnie takie jak w filmie (śmiech). Ale jak na polską wieś, to Sheraton. Przyjeżdża nas tam sporo, bo około 20 osób.


Ile masz rodzeństwa?


Pięcioro, ja jestem najstarszy. Mam o rok, miesiąc i dzień młodszego brata i cztery siostry.


Któraś z nich chce być aktorką?


Dwie. Anka już skończyła Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku i pracuje w teatrze lalek, ale mam wrażenie, że jeszcze szuka swojego miejsca. A najmłodsza, Kaśka, jest w Gdyni w studium musicalowym. My jako rodzeństwo dzielimy się na marzycieli i realistów. Ja jestem w grupie marzycieli – co prawda w obrębie tych marzycieli jestem pragmatykiem.


A kiedy Ty, chłopak z Łomży, pomyślałeś o aktorstwie?


W młodości mówiłem sobie, że chciałbym po kolei przez rok pracować w każdym zawodzie, przez rok być taksówkarzem, lekarzem itd... I moja mama stwierdziła, że jest na to jeden sposób: zostać aktorem. Ponieważ miałem bardzo wysoki głos i chciałem to zmienić, zacząłem śpiewać w chórze. A potem trafiłem do domu kultury, do świetnego instruktora, który stwierdził, że aby pracować nad głosem, trzeba po prostu dużo mówić. Więc zrobiliśmy monodram, za który dostałem nawet jakieś nagrody. I zdałem na wydział lalek w Białymstoku. Przez co przestałem być nadzieją rodziny i wzorem do naśladowania (śmiech). Poszybowałem w jakimś zupełnie nie pragmatycznym kierunku.


Nie kojarzysz się z teatrem lalek.


Bo po dyplomie w Białymstoku czułem, że emocjonalnie nie jestem jeszcze gotowy, by dorosnąć, pracować w zawodzie itd. Więc zdawałem do Krakowa. Kolejny etap to Teatr Wybrzeże.


Grałeś amantów?


 Tak jakoś wychodziło. Ale może miałem też w sobie siłę, żeby ciągnąć główne role – a to nie jest łatwe w spektaklu teatralnym. Film to jest konfrontacja aktorska, ale teatr to poligon! Grasz na żywo, jeden do jednego, z partnerami. Ale wtedy, w tym teatrze, powiedziałem sobie: „To jest ostatni moment – mam 27 lat, spróbuję zdawać na reżyserię, najwyżej się nie dostanę, ale nie będę mógł mieć do siebie pretensji, że nie próbowałem”. No i zdałem. Wtedy zaczęły się schody: to były dla mnie dosyć dramatyczne trzy lata, kiedy miotałem się między aktorstwem a reżyserią. Bo, paradoksalnie, kiedy oddalałem się od aktorstwa, pojawiały się coraz lepsze propozycje.


Dlaczego reżyseria stała się dla Ciebie ważniejsza niż aktorstwo?


Aktor na planie ma moim zdaniem jakieś 30 proc. wiedzy na temat tego, jak będzie wyglądał film. Dla mnie to było za mało: ja chciałem wiedzieć 100 proc. A tyle wie tylko reżyser (śmiech).

Kiedy byłeś bardziej zaskoczony – odbierając na festiwalu w Gdyni Kryształową Gwiazdę ELLE i nagrodę dziennikarzy za „Cichą noc”, czy dzień później, kiedy wręczano Ci Złote Lwy?


Cały czas byłem zaskoczony. Zresztą jestem zaskakiwany od półtora roku niemal codziennie: najpierw tym, że Jerzy Kapuściński przeczytał mój scenariusz, że mu się spodobał, pokazał go radzie programowej Studia Munka i tam też się spodobał. A potem aktorom, realizatorom – Piotrek Sobociński odrzucił inną propozycję, żeby zrobić ten scenariusz, co było dla mnie bardzo nobilitujące. W Gdyni dostałem w sumie sześć nagród. Kiedy odbierałem Złote Lwy, nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. A gdy na drugi dzień rano, po trzech godzinach snu, szedłem przez miasto, bo miałem wejście na żywo w „Dzień dobry TVN”, myślałem, że chyba śnię.

Spektakularny sukces debiutanta zobowiązuje? I stresuje?


Trochę na pewno. Mam odczucie, że to rodzaj umowy, z której muszę się teraz wywiązać. A z drugiej strony wiem, co umiem: reżyserować aktorów, zainscenizować historię. Mam jakiś warsztat i ta nagroda ani tego nie podbiła, ani nie osłabiła.


 Jak określiłbyś swój filmowy język?


Najważniejszy jest dla mnie aktor. Po prostu wierzę w siłę człowieka przed kamerą. Ona jest dla mnie narzędziem do wydobywania emocji. A nie odwrotnie – narzędziem do ich kreowania.


Wyobrażasz sobie, że robisz film o superbohaterach?


No pewnie. Chciałbym nakręcić też kolejną część „Gwiezdnych wojen”, może kiedyś, kto wie. Na razie pracuję nad kolejnym scenariuszem. Mam przede wszystkim jedno bardzo ważne postanowienie: nie śpieszyć się, wszystko dobrze dopracować.

Nie boisz się, że Twoja rodzina obrazi się za „Cichą noc” i będzie kwas na wigilii?

Nie, bo to nie jest jednak film o nich. Oczywiście zobaczą w tym jakoś siebie, ale my, w naszych stronach, mamy do siebie dystans i świadomość tego, jacy jesteśmy. Nawet jeśli to czasem zaboli.