Barbara Wrońska

Pierwsze wspomnienie związane z muzyką to stary rodzinny adapter i „Bajki-Grajki”. „Alicję w Krainie Czarów” włączałyśmy z siostrą non stop, a potem śpiewałyśmy i zacinałyśmy się w tych samych miejscach, w których zacinała się płyta. W dzieciństwie słuchałam Skaldów i Kabaretu Starszych Panów. Był w domu jazz, ale była też Olivia Newton-John, którą lubiła mama. Puszczała nam piosenki Krystyny Prońko i Grażyny Łobaszewskiej, a także Fleetwood Mac albo Michaela Jacksona. Ojczym wprowadził nas
w świat rocka. To on odkrył Thin Lizzy, które lubię do dziś. W czasach liceum wszyscy słuchali Nirvany i Red Hot Chili Peppers. Ja trochę też, ale wtedy jeszcze nie czułam tej muzyki naprawdę. Dopiero pięć lat temu odnalazłam Kurta Cobaina na nowo.
Największą muzyczną miłością okresu dorastania była Björk. Siostra kupiła mi w prezencie bilet na jej sopocki koncert. To było coś! Połączenie klasyki z nowoczesną, ostrą elektroniką. Myślę, że wszystkie rodzaje muzyki przeplatały się we mnie przez całe życie i kiedy wreszcie nagrałam solową płytę „Dom z ognia”, to znajduję tam cień Fleetwood Mac, Prońko, Kabaretu Starszych Panów, ale i „Bajek-Grajek”. To mnie stworzyło. Czuję się artystką poza granicami i klasyfikacją. Moja muzyka, jak ja, jest nasiąknięta różnorodnością i eksperymentami. Gdy intensywnie o czymś myślę, pracuję, nie słucham muzyki. Odrywałaby mnie, kusiła, by się zasłuchać. Kiedy jestem smutna, dopuszczam tylko dołujące melodie, i tu zawsze sprawdzają się Radiohead i PJ Harvey.

 

Kasia Sienkiewicz

Rodzice puszczali mi całymi godzinami Franka Zappę, a ja jeszcze jako maluszek w pieluszce do tej muzyki tańczyłam! Miałam siedem lat, kiedy wystąpiłam z koleżankami w telewizji w dziecięcym show z utworem Boney M. Wygrałyśmy. W trzeciej klasie poznałam Beatlesów i zrozumiałam, co to znaczy kochać jakiś zespół. To była obsesja. Znalazłam stary śpiewnik taty z ich piosenkami i nucąc je, uczyłam się angielskiego. Kiedy zaczynałam podstawówkę, dyrektor z pobliskiej szkoły muzycznej sprawdzał u nas muzykalność dzieci i zaprosił mnie na dzień otwarty. Tydzień później byłam uczennicą szkoły muzycznej. Tam każdy jest otoczony klasyką. Słuchałam jej mnóstwo, ale czułam, że nie ma w niej miejsca na improwizację, wszystko musi być dokładnie tak, jak jest w nutach. Dlatego towarzyszyła mi cały czas także muzyka rozrywkowa. Do dziś w moim
pokoju wisi na ścianie plakat Michaela Jacksona. Przeszłam też przez fazy fascynacji rock and rollem i glam rockiem. Potem jednak odkryłam kogoś, kto zmienił moje podejście do muzyki i kto jest dla mnie mentorem do dziś. To Paul Simon.
Dzięki niemu wiem, że można śpiewać cicho i bez ubarwień, a jednocześnie ekspresyjnie. Muzyka i słowa wystarczą, by wyrazić emocje. Jego piosenki „Train in the Distance” lub „Obvious Child” doprowadzają mnie do łez. Ostatnie lata przyniosły jeszcze dwie miłości: funk (Vulfpeck, Electro Deluxe) i polską muzykę – słucham Natalii Przybysz, Sorry Boys, Ralpha Kaminskiego, Artura Rojka, Marka Grechuty. Rano włączam energetyczny funk, country albo „Jump” The Pointer Sisters. Smutków nie pogłębiam dołującą muzyką, a raczej poprawiam nastrój pogodnymi utworami.


Daria Zawiałow

Zaczęłam wcześnie. Miałam trzy lata, spacerowałam z rodzicami po molo w Kołobrzegu. Odbywał się tam konkurs piosenki. Mama wspomina, że z dumą wyśpiewałam popularną wtedy piosenkę z reklamy proszku do prania Pollena Rex. To mój pierwszy publiczny występ. Prawdziwy debiut był w programie „Od przedszkola do Opola”, gdzie w stroju biedronki zaśpiewałam „Rzekę” zespołu Wolna Grupa Bukowina. Wygrałam pudło zabawek – wtedy każdy dzieciak o tym marzył. Byłam zbyt dojrzała jak na swój wiek. Jako nastolatka zaczęłam sięgać po utwory Agnieszki Osieckiej, Wojciecha Młynarskiego, piosenkę aktorską, poezję. Zostało mi to do dziś, kocham twórczość Haliny Poświatowskiej. Miałam 12 lat, kiedy zobaczyłam teledysk do utworu „Don’t Speak” zespołu No Doubt – wtedy zaczęła się moja przygoda z gitarową muzyką. Pierwszą płytą, którą kupiłam za własne pieniądze, było właśnie „Tragic Kingdom” No Doubt. Słuchałam też Nirvany, Alice in Chains, Portishead. W 2003 roku zachwyciłam się „Hail to the Thief” zespołu Radiohead. Im byłam starsza, tym bardziej ciągnęło mnie do smutnej, nostalgicznej muzyki. Najczęściej wzruszają mnie harmonie i melodie, rzadziej teksty. Czasem tańczę. Najchętniej przy Tame Impala. Nigdy nie myślałam, że to powiem: bywa tak, że bardzo potrzebuję ciszy. Szczególnie gdy jestem zmęczona intensywną pracą. Jeśli jednak budzę się wypoczęta – nic tak nie działa jak The Strokes! To prawdziwy energetyk.

Reni Jusis

Podobno kiedy byłam niemowlęciem, mama wkładała mi do łóżeczka małe radio, bo wtedy długo bawiłam się sama, a ona mogła spokojnie pracować. Gdy miałam sześć lat, po raz pierwszy obejrzałam transmisję Konkursu Chopinowskiego i wtedy zakochałam się w muzyce Chopina. Postanowiłam zostać pianistką. Rok później poprosiłam rodziców, by poszli ze mną na egzaminy do szkoły muzycznej. Tego dnia intensywnie padało, odwodzili mnie od tego pomysłu. Nie poddawałam się i wymusiłam na nich spacer w deszczu. Do klasy fortepianu było wielu chętnych. Mnie ze względu na moje długie palce zaproponowano skrzypce, co kompletnie mnie zaskoczyło i załamało. To tak, jakby powiedzieć
dziecku, że nie było lalek w sklepie, więc dostanie samochodzik. Zdecydowanie oznajmiłam komisji, że albo fortepian, albo wcale. Udało się. To nauczyło mnie, że o swoje trzeba walczyć i się nie poddawać. Nie dzielę muzyki na poważną, niepoważną, lekką, łatwą i przyjemną oraz ambitną lub nie. Jeśli wzrusza cię ciężki metal albo disco polo,
to OK. Masz do tego prawo. Cieszy mnie, kiedy ktoś słucha namiętnie muzyki. Ona uszlachetnia, łamie lód w sercu. Jako nastolatka czerpałam inspiracje z radia – Trójki i Czwórki. W pokoju miałam plakaty Depeche Mode i The Cure i do dziś kocham te zespoły. Mam swoje muzyczne rytuały. Podczas biegania lubię słuchać muzyki elektronicznej, transowej. W dzień ostatnio wybieram francuskie piosenki do tańca. Wprawiają mnie w dobry nastrój. Gdy zbliża się wieczór, wracam do klasyki fortepianowej i słucham melodii z okresu impresjonizmu. A muzyka, która działa na mnie jak lampka szampana, czyli powoduje, że uginają mi się nogi w kolanach i robi ciepło na sercu, to jazz. To czysty romantyzm, która działa na moje zmysły.

Natalia Grosiak

Mieliśmy w domu zaledwie kilka płyt winylowych. Wałkowałam bez końca Marka Grechutę, Teresę Tutinas i bajkę o Calineczce. W przedszkolu słuchaliśmy audycji radiowych z piosenkami dla dzieci i dużo śpiewaliśmy. Jako nastolatka wybierałam różną muzykę. Byli Depeche Mode, Stare Dobre Małżeństwo, Talk Talk, Pat Metheny. Potem mój chłopak pokazał mi Kury i Tymona Tymańskiego, Björk, Massive Attack i Tool. Zawsze znalazł się jakiś znajomy, który przynosił swoje kasety. Pata Metheny’ego – kolega z zespołu Incognito, Sigur Rós – Dawid Szczęsny. Ja przekazywałam te odkrycia dalej, innym znajomym. W moim pokoju wisiały plakaty z ładnymi chłopcami z boysbandów i romantyczne zachody słońca. Bardziej jednak kochałam się w Thorgalu niż w jakimś muzyku. Zaraz, zaraz, zakochana byłam w Wojtku Czempliku ze Starego Dobrego Małżeństwa. Nawet przytachałam na ich koncert swoje skrzypce, żeby mu pokazać. Narobił mi wtedy nadziei, że posiadam bezcenny egzemplarz, i przez długi czas myślałam, że jestem bogata. Lata później pewien lutnik rozwiał moje złudzenia. Potrafiłam wałkować jedną kasetę setki razy, przewijać do tej samej piosenki i robić sobie składanki z tych ulubionych. Muzyka musiała mnie wzruszyć i przenieść w inny świat, rozpalić wizje i marzenia. Z czasem zaczęłam układać własne melodie i występować z nimi na Poetyckiej Stajni w Dzierżoniowie. Byłam wtedy pryszczatą dziewczyną w swetrze i glanach, która potrafiła zagrać tylko własne piosenki. Muzyka ma moc. Pociesza, gdy utożsamiam się z jej tekstem. Gdy jest mi smutno, wybieram jeszcze smutniejsze piosenki. Gdy chce mi się tańczyć – włączam ścieżkę z „Dirty Dancing”. Rano lubię wstać przed rodziną i puścić sobie playlistę z muzyką do medytacji. Gdy nikogo nie ma w domu, włączam nowości i sprawdzam, co się dzieje na świecie. A intymne momenty? Bez muzyki…

Urszula Dudziak

Nasz rodzinny dom był zawsze pełen muzyki. Mieszkaliśmy w Gubinie i wciąż pamiętam czarny patefon z boczną szufladką na igły do odtwarzania szelakowych płyt. Z głośnikowej tuby leciała Ordonówna, Fogg, Kiepura. Tatuś grał na gitarze, a mama na pianinie. To ona była moją pierwszą nauczycielką tego instrumentu. Grałam na pianinie,
a także na ośmiobasowym akordeonie – zwykle ówczesne przeboje i piosenki partyzanckie. Mijały lata i jako nastolatka doznałam muzycznego olśnienia. Odkryłam jazz. Z radia. Amerykański didżej Willis Conover bombardował fanów zza żelaznej kurtyny muzyką jazzową. Jego audycje nadawano z Waszyngtonu o 22.00 naszego czasu. Odkryły one we mnie miłość do tej muzyki, a szczególnie do amerykańskiej wokalistki jazzowej Elli Fitzgerald, i to jej nagrań słuchałam z wielkim zachwytem. Zamiast plakatów miałam na ścianie okładki płyt winylowych Elli, Billie Holiday czy Dinah Washington. Od Elli nauczyłam się jazzowej improwizacji i odkryłam, że tam jest poczucie wolności. Dzięki niej dawałam upust swojej muzycznej wyobraźni i ekspresji. Po długim okresie naśladowania amerykańskich wokalistek zaczęłam szukać własnej tożsamości. Marzenia spełniła elektronika. Połączenie mojego głosu z przystawkami elektronicznymi dało unikatowe efekty i zainspirowało mnie na lata. Muzyka daje pocieszenie, ukojenie, podnosi na duchu, leczy i inspiruje. Gdy jest mi smutno, a nie jest to mój ulubiony stan ducha, wybieram muzykę brazylijską – uwalnia mnie z tego nastroju. Z tańcem jednak mam przerąbane. Nie przepadam za froterowaniem parkietów. Rano włączam radio i słucham Trójki, a wieczorem oglądam filmy lub czytam książki. W tle leci zwykle muzyka klasyczna, np. Mahler, Grieg, Debussy, Bach, Strawiński. A na chwile intymności doskonale nadaje się „The Fool on the Hill” Sérgio Mendesa.

Mela Koteluk

Wychowywałam się w bogatych i pełnych kontrastów latach 90. To była dekada niewiarygodnego urodzaju w muzyce. Całymi dniami oglądałam MTV i VH1. Ten świat zmieniał moją percepcję i poszerzał wyobraźnię. Bo przecież lata 90. były abstrakcyjne. Mieliśmy grunge obok Spice Girls, The Cure obok Madonny, Sade, brit pop, Céline Dion, trip pop, U2. Krótko mówiąc – klęskę urodzaju. Mam takie wspomnienie z zerówki: z koleżanką Moniką bawiłyśmy się w domek, ale nie dla lalek, tylko dla Michaela Jacksona i Prince’a. Ja byłam Prince’em, bo wydawało mi się, że ma fajniejszą osobowość, poza tym uwielbiałam „Purple Rain”. Później pojawił się utwór „Earth Song” Jacksona i teledysk do tej piosenki zmienił mnie na zawsze. Ukazał się w 1995 roku, a dziś, w świetle gwałtownie postępujących zmian klimatycznych na Ziemi, jest bardzo aktualny. Tego samego roku premierę miał utwór „Where the Wild Roses Grow” Kylie Minogue i Nicka Cave’a. To jeden z tych obrazów, których się nie zapomina, gdy raz się je ujrzy. Z zerówki pamiętam jeszcze dzień, kiedy odebrał mnie tata i powiedział, że jest mu smutno, bo umarł jego idol Freddie Mercury. W naszym domu było dużo muzyki, szczególnie zespołu Queen. Uwielbiałam teledyski „I Want to Break Free” i „Bohemian Rhapsody”. Później, na feriach u babci Basi, dopytywałam, dlaczego on umarł tak wcześnie. Babcia spokojnie wyjaśniła mi, co to jest HIV, AIDS, za co jestem jej wdzięczna. Uwielbiam smutne piosenki, szczególnie podawane w przewrotny sposób, bo smutek nigdy nie jest jednolity. Muzyka wpływa na mnie cały czas. To, czego posłucham rano, nadaje klimat i determinuje cały dzień. Decyduje o tym, czy wsiadam na rower i pędzę na miasto, czy zostaję w domu. Muzyka ma wywołać ruch i tak rozumiem jej rolę.

Karolina Czarnecka

Na początku to mama zapodawała numery: Madonnę, piosenki z musicalu „Metro”, Wet Wet Wet, a potem już z siostrą wybierałyśmy same. Na ganku domu babci powstawały klipy do polskich i zagranicznych hitów. Przebierałyśmy się w berety i podomki, występując dla podglądających nas sąsiadów. Tam od zawsze miałyśmy renomę wnuczek-artystek. Najmocniej pamiętam Tic Tac Toe i Paktofonikę – słuchając ich, miałam ciarki w brzuchu. Potem nawinęli się Nirvana i Beastie Boys. Towarzyszką dojrzewania była Nosowska. „Zazdrość” i „Kataszę” śpiewałam z przyjaciółkami, wracając z imprez. Z kolei Maria Peszek to moja przewodniczka podczas przepraw młodzieńczo-cierpiętniczych. Wieczorne spacery, huśtawka, pestki i „miasto moje, w tobie moje niepokoje”. Ależ to przeżywałam… Kochałam szkolne dyskoteki i hity lat 90.: „Mallorcę” grupy Loft, „All around the World” ATC czy „Kiss From A Rose” Seala. Miałam też epizod miłości do techno (apogeum burzy hormonów). Wymykałam się na dyskoteki, ale nie te szkolne, tylko dozwolone od lat 18. Raz mnie zawracali, raz wchodziłam. Nigdy nie ograniczałam się do konkretnych gatunków, dzisiaj też mam otwarty umysł. Tańczę do wszystkiego, co mnie rusza i porusza: Jain, Beyoncé, Kate Bush, ASAP Rocky’ego. Kiedy idę przez miasto i jestem w stanie lekkiej goryczy do świata, słucham Coals. Z nowości rozkoszuję się Little Simz i jej najnowszą płytą „Grey Area”. Ostry hip-hop i pop pomagają ćwiczyć, a rano… lubię ciszę.

BOVSKA

Zaczęło się od piosenek, które śpiewała mi babcia, np.: „Przyleciał ptaszek z Łobzowa”. Na moje wychowanie muzyczne miała też wpływ słynna ciocia Jadzia z warszawskiej filharmonii. Szczególne wrażenie robiły na mnie koncerty symfoniczne. Podczas nich sama udawałam, że dyryguję, a za batutę służyła mi broszka. Przez osiem lat byłam zanurzona w klasyce na fortepian, ucząc się w podstawówce muzycznej. Jednak muzyka klasyczna była osobnym, zamkniętym światem. Obok niego był inny – ten zakazany, który nazywał się pop. Był moim ukochanym. I w nim niepodzielnie rządził zespół Queen. Rodzice podsunęli mi Elektryczne Gitary. Do dziś cenię ten zespół za kreatywne podejście do tekstu. Podobnie jak Kabaret Starszych Panów, Beatlesów i Reni Jusis – jej „Zakręconą” śpiewałam kiedyś przez całe lato. Po nich Nirvana, U2 i Red Hot Chili Peppers. Ale było i tzw. guilty pleasure w postaci Spice Girls. Tak. Nie zaprzeczę. Muzyka nigdy nie jest u mnie w tle, bo przyciąga uwagę i nie pozwala skupić się na tym, co robię. Muzyka to ruch. Podkręca mnie, kiedy ćwiczę. Mam swoje playlisty na różne nastroje: „Zimno i romantycznie”, „Melancholic”, a także „Bambini Italia”. To podręczna pomoc. Sięgam, włączam to, czego mi potrzeba, i odpływam.
 

Tekst: Agnieszka Prokopowicz

Materiał ukazał się w lipcowym numerze ELLE 2020