Słyniesz z mocnych ról niebezpiecznych kobiet. Nie spodziewałam się, że na naszą rozmowę przyjdzie tak delikatna dziewczyna. 
Michalina Olszańska: Nie maluję się na co dzień, za nikogo nie przebieram. Lubię mówić, że nie mam mocnej osobowości, mam ich za to kilka. Zawód zmusza mnie do elastyczności. Podoba mi się to, że jako aktorka mogę przeżyć niezliczoną liczbę żyć. 


A swoje życie?
Wiodę je pomiędzy. Nie da się kompletnie oddzielić życia od roli – czasem nawet rozmowa z ciekawą osobą ma na mnie wpływ, a co dopiero postać, z którą jestem tak blisko. Mam mocno określony swój wewnętrzny świat, być może zbyt hermetyczny, ale już dawno pogodziłam się z myślą, że nigdy nie będę duszą towarzystwa. Grono moich przyjaciół jest wąskie, jednak stałe. Dla nich jestem Miśką.


Twoja agentka mówi: „Miśka robi, co chce”. Czyli niezależność?
Wyniosłam ją z domu. Wszystko, co dla mnie ważne, pochodzi z dzieciństwa. Rodzice zawsze byli bardzo wolnościowi, robili, co chcieli, oczywiście w granicach niekrzywdzenia innych. Bardzo ich za tę postawę szanuję. 


Pamiętam ze swojego dzieciństwa Twoją mamę, znaną aktorkę. Uosabiała elegancję, kobiecość i tajemnicę. Jak to jest być córką Agnieszki Fatygi?
Jestem jedynaczką i – jak na tamte czasy – dzieckiem późnym, więc rodzice nigdy nie traktowali mnie jak dziecka, tylko jak partnera. W domu nie było tematów tabu, rozmawiało się o wszystkim, piętnowane były hipokryzja i niedomówienia. Moje dzieciństwo nie było typowym czasem naiwności, za to rodzice od początku pokazywali mi swój świat. To mnie -bardzo wzbogaciło. 


Czy jako artystka musiałaś walczyć z tym, że jesteś córką znanej aktorki?
Musiałam sama uporać się z tym dziedzictwem. Począwszy od szkoły muzycznej, w której dobrze znano moją mamę – zachwyty nad nią wpędzały mnie w kompleksy. Mama nigdy tego nie rozumiała. Później musiałam się mierzyć z opinią, że rodzice mi wszystko załatwili. To było gorsze niż kompleksy dziewczynki. Z tym konfrontuje się dziecko każdego rodzica artysty i jest to bolesne. Mama nie chciała, żebym była aktorką, wolała mnie widzieć w roli lekarki albo prawniczki, więc ją te posądzenia bolały jeszcze bardziej niż mnie. 


A Twój ojciec, aktor Wojciech Olszański?
Ma niezwykle jasną i otwartą osobowość, trudno go zmartwić. Mama zawsze się obawiała, że ktoś mnie może skrzywdzić, tata wychowywał mnie na silną kobietę. Zawsze powtarza, że odkąd mu się urodziła córka, przeszedł na pozycje feministyczne. Panował u nas model rodziny, który dopiero dziś zaczyna być szanowany. Mama pracowała, tata zajmował się domem i wychowaniem mnie. Jest świetnym ojcem. Nie zgadzamy się w wielu sprawach, ale tak musi być. Od kiedy jestem niezależna, on realizuje swoje pasje. 


Pasje polityczne. Ma bardzo zdecydowane poglądy, -którymi dzieli się w internecie. Nie próbuje Cię do nich przekonać?
Nie. Dawno temu rozdzieliliśmy życie rodzinne od rozmów o polityce. Doszliśmy do wniosku, że mamy inne poglądy i inne przekonania, ja zresztą staram się unikać polityki. Spotykamy się na płaszczyźnie, która nas łączy: w aktorstwie, sztuce. To nam wystarcza.


Wasz dom był pełen gwaru, towarzyskich spotkań artystów. Panowała w nim magiczna atmosfera, był azylem?
Idealnie to ujęłaś. Kiedy byłam mała, życie towarzyskie rodziców było bujniejsze. Poznałam wiele wspaniałych osób, jak Krystyna Tkacz, Michał Bajor, Zbigniew Wodecki. Ale najważniejsze były rozmowa i nasz mały trzyosobowy ekosystem. Kiedy wracałam ze szkoły, omawialiśmy wszystko, co się zdarzyło. Nie mieliśmy telewizora ani komputera. Telewizor zepsuł się, kiedy miałam osiem lat, zdążyłam obejrzeć tylko „Małą syrenkę” i inne bajki Disneya. Potem już były tylko kino, czasem telewizja u babci i książki – w domu wypełniały całe ściany. Nałogowo czytałam, mama zaszczepiła mi fascynację mitami i religiami. Ominęła mnie również trauma prawdy o Świętym Mikołaju. Mama wytłumaczyła mi, że on istnieje, ale jest duchem, który zsyła natchnienie na rodziców. Dzięki temu do dziś w niego wierzę (śmiech).


Kiedy poczułaś, że artystycznie jesteś niezależna od swojej mamy?
Szybko. Moja mama jest pianistką, a ja wcześnie zaczęłam grać na skrzypcach. Miałam już swoją drogę. 


Zaczęłaś koncertować. I pisać książki – jako 14-latka wydałaś pierwszą z kilku powieści. Byłaś genialnym dzieckiem?
Byłam dzieckiem. A potem przeszłam regres do dorosłości, choć zazwyczaj uważa się inaczej: że przechodzimy rozwój. Jako dziecko wierzyłam w to, co robię, nie zastanawiałam się, nie opierałam. Pisanie książek było strumieniem czystej radości, poza kalkulacją. A potem poznałam hejt. I odechciało mi się dzielić radością. Dwie książki wydałam, napisałam osiem. Akcja pierwszej działa się w krainie fantasy, drugiej w średniowieczu. 


Dlaczego nie pisałaś o zwykłym życiu nastolatek?
Bo go nie znałam. Nie prowadziłam życia towarzyskiego, chodziłam do szkoły muzycznej, ćwiczyłam po pięć godzin dziennie. Na dodatek w gimnazjum trafiłam do szkoły talentów dla superuzdolnionych dzieci. Tworzenie nie było niczym wyjątkowym. To był mój świat, moje dzieciństwo, moja Narnia. Nie żałuję, że nie miałam takiego życia jak inne nastolatki, bo dzięki temu jestem dziś, kim jestem. Nie chciałabym być nikim innym. 


Dzieciństwo poświęciłaś skrzypcom, koncertowałaś z orkiestrami w wielkich salach. Co się stało, że porzuciłaś dobrze zapowiadającą się karierę muzyczną i poszłaś do szkoły aktorskiej? To przecież dwa różne światy.
Ze świątyni szlachetności, jaką jest szkoła muzyczna, weszłam do gniazda snobizmu, jaką była szkoła aktorska. Bolesne zderzenie. Mama próbowała mnie odciągnąć od aktorstwa do tego stopnia, że nigdy mnie nie zabrała do teatru, pomijając te nieliczne sytuacje, kiedy jako dziecko siedziałam za kulisami i na nią czekałam. Nigdy nie poszłyśmy na żaden spektakl, bo bała się, że mi się spodoba. Jako aktorka teatralna nie doceniła jednak siły kina. Jeździłam z nią na festiwale filmowe. I to film okazał się dla mnie najważniejszy. Na egzaminy do szkoły aktorskiej poszłam w tajemnicy przed mamą, za to tata mi pomógł – mieliśmy sztamę. Zakładałam, że jeśli mi się nie uda, wrócę do skrzypiec. To była próba, eksperyment. Niestety, mama znalazła moje papiery jeszcze przed egzaminami. Strasznie się zdenerwowała. Pewien poziom kłótni jest wpisany w naszą relację, przypominamy włoską rodzinę. Ale to było na serio. Jeszcze na drugim roku potrafiła mi powiedzieć, że powinnam zmienić studia na medycynę. Medycynę! Tylko artystka może coś takiego wymyślić, żebym po szkole muzycznej próbowała zdawać na studia medyczne. 


Pogodziła się z Twoim wyborem?
Tak. Ale ostatnio coś wspomniała o kursie dentystycznym (śmiech). Naprawdę! 


W życiu też się stawiasz?
Tak, ale robię to, żeby chronić siebie. Mam tak silny opór przed tym, co trzeba i co wypada, że gdybym próbowała podporządkować się do końca, rozpadłabym się. Ze strachu przed zgubieniem siebie robię to, co chcę. Ale nie chodzi o dziecięcą fanaberię albo rockowy bunt. Są rzeczy, do których można i trzeba się nagiąć, żeby współistnieć z ludźmi. 


Na przykład kariera? Chyba aktorstwo bez publiczności i uwielbienia traci sens?
Jestem za tym, żeby nie mylić zawodu aktora z zawodem celebryty. Chciałabym, żeby ludzie oglądali postacie, które gram, a nie mnie z jakąś pulą poglądów. Chyba łatwiej uwierzyć w postać, jeśli mniej się wie o aktorze, prawda?


Ale czy to jest możliwe? Grałaś przecież Polę Negri, jej życie było legendą. Teraz głośno jest o filmie „Matylda”, w którym wcielasz się w polską balerinę, kochankę przyszłego cara Mikołaja. W Rosji wybuchł wielki skandal. Przećwiczyłaś tam, jak to jest być gwiazdą?
Nie byłam w Rosji od czasu skończenia filmu, czyli od dwóch lat. Spaliłam ten most… Ostatnio ktoś mnie nazwał roszczeniową, egotyczną artystką, której nie zależy na oklaskach, tylko na samorealizacji. Ale w ogóle nie o to chodzi. Doświadczenie rosyjskie dużo mi dało: przekonałam się, jak to jest grać w wysokobudżetowym filmie i że to nie jest do końca mój świat. Teraz mogę spokojnie wrócić do kina mniej głośnego, bardziej artystycznego. Przeraża mnie rozmach Hollywood i Rosji. Przez rok, kiedy kręciliśmy „Matyldę”, mieszkałam w Sankt Petersburgu, co było trudne pod wieloma względami. Jedną scenę kręciliśmy czasem sześć dni. Na planie było tyle ludzi, że niemożliwy był indywidualny kontakt czy jakakolwiek intymność. Ekipa była podzielona na kasty, jako główna aktorka byłam izolowana, traktowana jak wystawowy pudel. Drażniło mnie to. Wolę, kiedy na planie tworzy się rodzina, co się dzieje przy mniejszych produkcjach. Jak widzisz, nie dla mnie życie gwiazdy. Nie pociąga mnie ten sztuczny świat. Cieszę się, że zdobyłam takie doświadczenie, ale nie wiem, czy drugi raz bym się na to zdecydowała.


Często grasz kobiety bezwzględne, mroczne, demoniczne. Masz wtedy w oczach takie czyste zło, że łatwo w nie uwierzyć. Sięgasz do swoich wewnętrznych zasobów czy to kwestia aktorskiego warsztatu i urody? 
Na pewno sięgam do swojego cienia, ale przede wszystkim analizuję postać. Wystarczy, że zrozumiem jej motywy. Lubię wcielać się w kontrowersyjne postacie, bo one są skomplikowane. Teraz grałam w Portugalii w filmie o handlu ludźmi. W podwójnej roli: kata i ofiary. Dzięki temu udało się pokazać, że to, po której stronie się znajdziemy, jest wypadkową wielu wydarzeń. Wspaniałe było przeskakiwanie między tymi dwiema kobietami – musiałam w sekundę zmieniać światopogląd. Jednak żaden aktor, nawet najwybitniejszy, nigdy nie stworzy tak skomplikowanej postaci, jaką jest zwykły człowiek. 


Która z Twoich ról filmowych jest najbliższa Ciebie?
W każdej jest trochę mnie. Jak choćby w syrenie Złotej z „Córek dancingu” – bo podobnie jak ona mam duże problemy z przystosowaniem się. Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie uważam, że bunt dla samego buntu ma sens. Trzeba się bardzo na czymś skoncentrować, poświęcić temu wiele uwagi, żeby dopiero potem się przeciwko temu zbuntować. Nie jestem typową rebeliantką. Po prostu mi nie wystarcza, że coś trzeba albo czegoś nie wolno. Nasze społeczeństwo już od przedszkola przycina nas, formuje, żebyśmy byli ładnymi częściami układanki. W tym procesie tracimy coś, co jest najpiękniejsze, czyli prawdziwych siebie. Swoją inność. Dla mnie to właśnie inność jest „normalnością”, żadna istota nie powstaje z odlewu w fabryce. Próba dopasowania się za wszelką cenę do wzorca to dla mnie patologia, ale tego oczekuje się od nas od wczesnego dzieciństwa. 


A na ile jesteś skłonna podporządkować się w życiu: wyjść za mąż, mieć dziecko?
Jeśli tego właśnie będę pragnęła, to nie będzie to podporządkowanie się. Gdybym sobie powiedziała: „Rodzina jest zbyt tradycyjna, nie mogę sobie na nią pozwolić”, sama bym się wpakowała w kolejną szufladę. 


Założenie rodziny nie oznacza rezygnacji z siebie?
Nie, absolutnie. Ale to jest temat, którego wolałabym nie poruszać. Życie prywatne chcę zachować dla siebie. Poza tym wolnością nie jest nierobienie czegoś, tylko robienie tego tak, jak się uważa za stosowne. 


Właśnie ruszasz na plan najbardziej oczekiwanej -produkcji tego roku: pierwszego polskiego serialu Netflixa w reżyserii Agnieszki Holland. Kogo zagrasz?
Nie mogę jeszcze za bardzo o tym mówić, ale wolno mi wspomnieć, o czym jest serial. Akcja dzieje się w latach 2000., ale w Polsce nadal panuje komunizm. To bardzo ciekawy scenariusz, political fiction jest gatunkiem, który przenosząc nas do alternatywnej rzeczywistości, obnaża paradoksy prawdziwego świata.


Czyli jednak polityka.
Ale jednak fiction.

Rozmawia Anna Luboń