Największy sukces odniósł piosenką "Maszynka do świerkania". Z zespołem Czesław Śpiewa nagrał trzy płyty. Ostatnio z Melą Koteluk zaśpiewał "Piosenkę o szczęściu" do filmu "Baczyński". Z Czesławem Mozilem rozmawia Anna Luboń.

Czesław po kolei wszystko obłaskawia: miejsca, zdarzenia, ludzi. Spotykamy się na Pradze, w warszawskiej dzielnicy o nie najlepszej sławie. A on jest tu u siebie: trzy lata temu kupił mieszkanie najbliżej jedynej knajpy, którą znał. Teraz otworzył restaurację, przytulną, włoską, bezpretensjonalną. Częstuje sałatkami z rukolą i grillowanym kozim serem. Przedtem mieszkał w Krakowie, a jeszcze wcześniej w Kopenhadze. Jest synem emigrantów, który wrócił z emigracji. Ciągle w drodze, od lat koncertuje w małych miasteczkach, czasem sam, a czasem ze swoim polsko-duńskim zespołem Czesław Śpiewa. W filmie dokumentalnym o nim jest scena, jak zatrzymuje samochód i pyta dzieci o drogę do Lęborka. W pół sekundy nawiązuje z nimi kontakt, naturalnie, jakby telepatycznie. Lubi dzieci: one nie kupią ściemy. A on ściemy nie sprzeda: w sekundę orientuję się, że innego Czesława niż ten, z którym teraz rozmawiam, nie ma. Wszystko, co mówi i robi, jest totalnie autentyczne. Rozumie to, co go spotyka, odrabia lekcje zadane przez życie. I wszystko, naprawdę wszystko widzi.

ELLE Nie jesteś gwiazdą pop, a ludzie Cię kupują. W wielkim TVN i małych miasteczkach. Masz świadomość, że Ci się w życiu udaje?

CZESŁAW MOZIL Uważam, że mam fuksa. Wszystko, co mnie spotkało, miało sens, nic się nie zmarnowało, żadna praca ani doświadczenie. Teraz żyję z muzyki, ale kiedy tu przyjechałem z Danii w 2002 roku, mogłem o tym tylko marzyć. Dokładałem, żeby grać trasy.

ELLE Czym się zajmowałeś, zanim zacząłeś żyć z muzyki?

CZ. M. Zawsze gdzieś pracowałem. Miałem bar w Kopenhadze, na budowie byłem tłumaczem polskich robotników. Nosiłem dwudziestokilogramowe worki z cementem i zamawiałem trzymilimetrowe krzyżyki. Każda praca mnie czegoś nauczyła, każda.

ELLE Pamiętasz swoją pierwszą pracę?

CZ. M. Przyjechałem z rodzicami do Danii, gdy miałem pięć lat. Jako dwunastolatek zacząłem roznosić gazety. Zawsze w środę po szkole wkładałem je do wózka, który zrobił mi ojciec, wsiadałem na rower i ruszałem. Za pierwszym razem trasa, która mi miała zająć półtorej godziny, zajęła 12. Padał deszcz, zarzekałem się, że już nigdy tego nie zrobię. Roznosiłem gazety przez trzy lata. Nauczyło mnie to dyscypliny: nie ma, że jesteś chory czy ci się nie chce. Ładujesz gazety na rower i jedziesz. Pieniądze nie były duże, ale były moje.

ELLE Na co je wydawałeś?

CZ. M. Na to, na co wydają młodzi ludzie: matka dała 200 koron na buty, ale te wymarzone kosztowały 400. Mogłem dołożyć ze swoich. Wartość takich butów była inna. W podstawówce w Danii miałem też praktyki w redakcji lokalnej gazety. Kiedyś na pożegnanie podałem rękę redaktorowi. „Będą z ciebie ludzie” – powiedział. „Ale jak podajesz rękę, patrz w oczy”. Wiesz, jak mogą się przydać takie słowa usłyszane w ósmej klasie? Później pracowałem jako bileter w kinie. Kilkadziesiąt razy widziałem końcówkę filmu „Król Lew”. Obserwowałem ludzi wychodzących z kina. Po ich reakcjach wiedziałem, jakich filmów nie warto oglądać. Jak była cisza, to znaczy, że film był dobry. Zawsze gdzieś pracowałem. W McDonaldzie też. Miałem 17 lat, koledzy kupowali sobie pierwsze samochody, a ja chodziłem do średniej szkoły muzycznej i marzyłem, żeby dalej grać.

ELLE Nie chciałeś mieć samochodu jak koledzy?

CZ. M. Nie miałem wyjścia. Musiałem mieć akordeon. Nowy samochód kupiłem sobie dopiero teraz, przedwczoraj. Jasnoniebieskie volvo. Wiesz, jak się cieszę?

ELLE Wszystko Ci było jedno, gdzie zarabiasz pieniądze?

CZ. M. McDonald był najwygodniejszy. W soboty o szóstej rano przyjmowałem palety mięsa i frytek. Nie trzeba używać mózgu, pracuje się fizycznie, to jest odpoczynek. Ale miałem moment smutku. Po liceum, jeszcze nie na studiach, miałem poczucie, że życie się zatrzymało. Pamiętam taką scenę: siedzę w pokoiku socjalnym, leci mecz tenisa i widzę, jak chorwacki tenisista Goran Ivanišević wygrywa Wimbledon, choć nikt tego po nim już nie oczekiwał. Po czym kładzie się na ziemi i zaczyna płakać. A ja płaczę razem z nim, jedząc burgera. Moją wygraną było to, że w końcu dostałem się do akademii muzycznej. Akordeon był dla mnie odskocznią od codzienności.

ELLE A jaka była ta codzienność w Danii?

CZ. M. Gdy byłem mały, matka kazała mi pić zsiadłe mleko i codziennie ćwiczyć grę przez pół godziny. Pamiętam scenę jak z filmu „Czarny blues”: koledzy stoją na dole i krzyczą, żebym wyszedł pograć w piłkę. „Jeszcze 15 minut poćwiczę i już będę mógł do was zejść”. W Kopenhadze mieszkaliśmy w emigranckim getcie: Turcy, Marokańczycy. Już wtedy, podczas wyprawy do jakiegoś sklepu z zabawkami, zauważyłem, że jest mi łatwiej, bo mam białą skórę. I ja, i turecki chłopiec Ali byliśmy tam obcy, ale mnie potraktowano lepiej, bo byłem biały. W Danii jest rasizm. Jednak jeszcze większy jest w Polsce, kiedyś usłyszałem, jak moja ciocia mówi coś o czarnuchach. „O kim mówisz?” – zareagowałem. „O moich kolegach? O Alim, Mohamedzie, Samirze?”.

ELLE Nie czułeś się inny?

CZ. M. Rodzice mnie nauczyli, że nie jesteśmy inni od muzułmanów, Cyganów czy Czechów. Jesteśmy obcy w nowym kraju, musimy nauczyć się języka i starać się zintegrować. Szanować lokalne wartości. Podziwiam ich za to, że się odważyli na emigrację. W Zabrzu mama była nauczycielką polskiego, ojciec miał mały sklepik. Zaczynali wszystko od nowa. Mój ojciec Rościsław wychował się na Ukrainie. Kiedyś przeżywałem rozterki: czy jestem Polakiem, Duńczykiem, czy Ukraińcem? Potem zrozumiałem, że to nie ma znaczenia, Europa jest mała. Z Warszawy do Kopenhagi leci się godzinę.