Lubisz improwizować? 
Odtwarzanie sztywnych scenariuszy i powtarzanie wielokrotnie przepróbowanych sytuacji to dla mnie koszmar. Przypominają mi się wtedy wszystkie szkolne akademie, gdzie kazali mi deklamować wiersze ku czci majora Henryka Sucharskiego, patrona naszej podstawówki, bo podobno miałem ładną dykcję. Najbardziej wtedy mnie korciło, żeby w tych dętych tekstach o białym orle w krwawej łunie coś nagle zamieszać, pozmieniać i zobaczyć, jak na to zareaguje ciało pedagogiczne. Nigdy się na to jednak nie odważyłem, ale awersja do uczenia się na pamięć pozostała. Kiedy wiele lat później dostawałem propozycje zagrania w serialach czy filmach, po zdjęciach próbnych rezygnowałem, bo się tym nudziłem. Nie potrafię mówić tym samym tekstem więcej niż jeden raz. Wierzę w fenomen chwili, w łapanie momentów ulotnych. Moja pani od muzyki powtarzała jednak, że aby móc improwizować, wcześniej trzeba nauczyć się grać. Zdobyć odpowiednie narzędzia, doświadczenie, warsztat. No i mieć odrobinę talentu. Trochę jak w jazzie. To nie jest tak, że podczas jam session każdy gra to, co mu się podoba, nie zwracając uwagi na innych. W ten sposób powstałaby tylko kakofonia. Tak samo jest w programie telewizyjnym albo na scenie, kiedy prowadzi się jakieś wydarzenie. Musi być przygotowany rdzeń, wokół którego dopiero można rozwieszać sobie girlandy improwizacji. 


A w życiu? 
W życiu rzadko, bo sceniczna i telewizyjna spontaniczność musi być jakoś kompensowana. Każdy ma swój awers i rewers. Moim awersem jest rola tego spontanicznego diabła, który wyskakuje z pudełka i zabawia publiczność. Mój rewers to natura księgowego i skrupulatne planowanie. 


Spontaniczny czy odpowiedzialny, dwa oblicza mężczyzny, a mamy porozmawiać o tym, jak mężczyzna spada z piedestału. 
„Mężczyzna zrzucony z piedestału” – to brzmi jak tytuł nowej powieści Manueli Gretkowskiej. Ja nie definiuję siebie przez pryzmat jednej, prostej kategorii, typu: „Jestem mężczyzną”. Albo: „Jestem warszawiakiem”. Albo: „Jestem wysoki”. To są etykietki, za którymi nic konkretnego się nie kryje. Tak samo jak za moim ulubionym słowem „internauta”. Co mają z sobą wspólnego osoby umieszczane w tej kategorii oprócz tego, że mają dostęp do sieci? Proponuję nową kategorię – prądonauta. Wrzucimy do niej tych wszystkich, którzy korzystają z gniazdek elektrycznych. 
 

Kategorie pozwalają nam porządkować świat. 
Rozumiem, ale bardzo się z tym męczę. Nie lubię być wpisywany w żaden układ zerojedynkowy. Dlatego pewnie stoję w rozkroku między dziennikarstwem i rozrywką, powagą i wygłupem, dorosłością i infantylizmem. Uciekam przed zaszufladkowaniem jak przed chorobą. 
 

Ale nie można powiedzieć, że wciąż szukasz swojej tożsamości. To przywilej młodszego pokolenia. 
Nie czuję wyjątkowej łączności z żadną większą zbiorowością. Może dlatego, że mojej generacji zabrakło „przeżycia pokoleniowego”, wspólnego mitu, jakim dla naszych dziadków była okupacja, a dla rodziców stan wojenny. Spoiwem mojej generacji jest co najwyżej pojawienie się internetu. W latach 90. było to dla mnie formującym doświadczeniem. Nagle mogłem podróżować po świecie, nie ruszając się ze swojego pokoiku przy ulicy Szaserów. Wirtualnie zwiedziłem np. Singapur, mimo że nigdy tam nie byłem. Poznałem ten kraj, w którym za rzucenie gumy do żucia na chodnik można trafić do aresztu, dzięki Islindzie – dziewczynie, z którą godzinami rozmawialiśmy na czacie. Zaprzyjaźniłem się też z niejakim Jeroenem Mettesem, bardzo błyskotliwym i elokwentnym facetem. Planowaliśmy spotkanie w realu. Niestety, pewnego dnia zniknął. Później dowiedziałem się, że był znanym holenderskim poetą, który popełnił samobójstwo. Mam nadzieję, że nie wpłynęła na to znajomość ze mną... Zanim odkryłem internet, byłem dość pozamykaną, trudno wchodzącą w nowe relacje osobą. Nagle, na czacie, mogłem się schować za nickiem i pozwolić sobie na otwartość, intymność. Dziś tym doświadczeniem chowania się za kostiumem jest praca przed kamerą. Ona jest moim alibi do bycia bardziej otwartym na wizji niż w życiu. 

Kiedy zobaczyłem na murze napis: "Jest później, niż się wydaje." Mamy w życiu mało czasu. - mówi Marcin Prokop


Problem z otwartością miałeś z powodu wzrostu? 
Raczej dlatego, że mój świat różnił się od świata większości rówieśników – słuchałem innej muzyki, czytałem inne książki, interesowały mnie inne rzeczy. Wzrost nigdy nie był problemem. Raczej zastanawiałem się, jak ten parametr sensownie wykorzystać. Rodzice radzili skoki wzwyż, bo wówczas sukcesy odnosił Artur Partyka, jednak ten sport wydawał mi się dość komiczny i kompletnie nie widziałem siebie w tej roli. Koszykówka również okazała się nietrafionym pomysłem, bo lubiłem samodzielnie prowadzić akcje przez całą długość boiska, nie chciałem oddawać piłki, a to raczej nie jest najbardziej pożądana cecha w sportach zespołowych. Ostatecznie doszedłem do wniosku, że wzrost może być dla mnie świetną wizytówką, rodzajem logo – dzięki niemu łatwo mnie można było zapamiętać, stawałem się charakterystyczny. Stąd też wzięła się moja ksywa „Longin”, którą posługiwałem się przez wiele lat.
 

Uważasz, że w prawdziwym życiu kostium przydaje się mężczyźnie? 
Poza pracą kostiumy mnie uwierają. Kiedyś zobaczyłem na murze napis: „Jest później, niż się wydaje”. Zapadł mi w pamięć. Mamy w życiu mało czasu, szkoda mi go na przebieranki i udawanie kogoś innego. Jeśli poświęcam komuś uwagę i wchodzę w bliższą relację, co nie zdarza się często, to oczekuję od razu pewnej gęstości, intensywności. Nie mam cierpliwości do small talku ani ślizgania się po powierzchni kawiarnianych konwenansów. 
 

Skoro jesteśmy na gruncie relacji, czy uważasz, że mężczyźni są jeszcze potrzebni kobietom? Masz udany związek, od lat ten sam, zdaje się, że posiadłeś mądrość, której 
wielu z nas zabrakło. 

To raczej moja żona posiadła sposób, jak mnie oswoić i unieszkodliwić, bo jako partner w związku nigdy nie byłem łatwym przypadkiem. Ale zgadzam się z tezą, że żyjemy w czasie interregnum. Jeszcze nie wiadomo, jaki porządek wykluje się z chaosu po tym, kiedy kobiety wygrały wojnę o emancypację. Oczywiście podobnie jak żołnierze AK, którzy po zakończeniu wojny nie złożyli broni, komanda kobiet wciąż toczą walki na tlących się jeszcze zgliszczach męskiej dominacji, ale per saldo już zwyciężyły. Pokonani mężczyźni próbują redefiniować własną tożsamość. I kombinują – jaka przypadnie nam rola w ramach traktatu pokojowego? Jak zostaną wytyczone nowe granice? Mamy być kochankami, partnerami, poetami czy drwalami? Myśliwymi czy strażnikami domowego ogniska? Tymczasem takie myślenie to pułapka, bo ten tradycyjny, stereotypowy podział na to, co jest męskie, a co nie, dawno się zdewaluował.
 

Ale nowego modelu nie potrafimy zbudować. 
Chyba brakuje nam do tego silnej motywacji. Przeszliśmy do defensywy. Może również dlatego, że dzisiaj trudniej jest być w relacji, niż żyć jako singiel, pielęgnując swoją niezależność i egocentryzm. Ludzie wybierają samotność albo wchodzą w krótkotrwałe związki, z których czerpią na własnych zasadach to, co jest im w danej chwili potrzebne, bez wielkich zobowiązań. Coraz mniej jest powodów, żeby budować jakieś nowe modele relacji, żeby po prostu być razem, bo to kojarzy się wielu bardziej z wysiłkiem niż korzyścią. 
 

Ty znalazłeś takie powody. 
Idealne związki, które łączy bezwarunkowa komunia dusz i nieustające wyjadanie sobie z dziubków, istnieją tylko w kolorowych gazetach. W prawdziwym życiu bycie w relacji jest nieustającą siłownią. Musisz przez cały czas się starać, trenować, zmagać się z oporem, podnosić sobie tętno, żeby być w formie. 
 

Co w tym złego? 
Są ludzie, którzy nie lubią ćwiczyć. 
 

Jak sądzisz, co najbardziej kształtuje mężczyznę? 
Porażki. Momenty, w których nie umiał, nie podołał, przewracał się. To go wytrąca z samczego samozadowolenia i arogancji. Kiedy konfrontujesz się z poczuciem klęski, to zmusza cię do autorefleksji. To jest szansa na rozwój. Mnie tych porażek przydarzyło się całkiem sporo. Jednak potem zwykle okazywały się drzwiami do innego, lepszego miejsca. Na przykład kiedy zwolnili mnie z pierwszej pracy z banku, co wówczas odczytywałem jako życiową katastrofę, odnalazłem się w mediach, gdzie nigdy nie planowałem robić kariery. Ostatecznie więc klęska w świecie ekonomii wyszła mi na zdrowie. 

Może byłbyś dzisiaj ministrem finansów?
Raczej sfrustrowanym urzędnikiem bankowym, liczącym cudze pieniądze i zastanawiającym się, gdzie popełnił błąd, że nie należą do niego.

Zakładasz czarny scenariusz. 
Jestem realistą. Wiem, że wiosłując pod prąd, poruszałbym się dużo wolniej niż w dziedzinie, która okazała się dużo lepiej skorelowana z moimi naturalnymi cechami. 

Uważasz, że jeśli poruszamy się szybko, to znaczy, że jesteśmy na właściwej drodze?
Jeśli płyniesz z prądem swoich umiejętności, swoich pasji, jest ci dużo łatwiej i szybciej osiągasz sukces, niż działając w dziedzinie, która stoi w kontrze do tego, kim jesteś i co zostało ci dane. 

Ale my uczymy dzieci, że mogą być tym, kim chcą. O tym wyświetlamy im filmy. 
I już od małego wtłaczamy w nie poczucie frustracji. Zamiast wspomagać ich naturalny rozwój w kierunku, które nam same wyznaczą, uczymy je realizować cudze oczekiwania. Bo zazwyczaj hasło: „Możesz być tym, kim chcesz”, ma dopisane małym drukiem: „Pod warunkiem, że będziesz tym, kogo w tobie widzę”. Tymczasem jeśli z natury jesteś różą, to nie zakwitniesz jako rododendron, choćby pielęgnował cię sztab najlepszych ogrodników.

Co Ci daje szczęście?
Poczucie sprawczości. Na przykład gdy trzymasz w ręku świeżo wydrukowaną książkę, którą wcześniej mieliłeś na klawiaturze przez kilka miesięcy. Kiedy to przeżyłem po raz pierwszy, byłem z siebie autentycznie dumny. Podobnych emocji doświadczyłem, kiedy wspólnie z bratem zrealizowałem dla Travel Channel program „Niezwykłe Stany Prokopa” w USA. Ruszliśmy tam z amatorską kamerą i bez planu, za to z otwartością na wszystko, co nas po drodze spotka. Nastawiłem się na bierne przyjmowanie zrządzeń losu. To była dla mnie nowość, bo zwykle staram się naginać rzeczywistość do swoich potrzeb i wyobrażeń. A tu po prostu pozwoliłem jej pracować. 
 

Piszesz dlatego, że obudziła się w Tobie potrzeba nieśmiertelności? 
Raczej doraźności. Tu i teraz chcę podzielić się ze światem czymś, co jest dla mnie w danej chwili ważne. Utrwalanie takich momentów pokazuje mi z czasem, jak bardzo się zmieniam. Kiedy czytam swoje teksty sprzed lat, miejscami zupełnie siebie nie poznaję. Nie wiem tylko, czy to dlatego, że dojrzewam, czy dziecinnieję jak Benjamin Button? To by mi nawet pasowało, bo dzieci mają bezwzględną ostrość widzenia świata. 
 

Potrząsanie bronią, czyszczenie orderów i epoletów to też męska cecha? 
Powiedziałbym, że chłopięca. Może to dowód na to, że w gruncie rzeczy faceci nigdy nie dojrzewają? W czasie, kiedy mężczyźni idą na wojnę, którą sami wywołują, kobiety zawierają pokój i budują nowy ład, jak w „Lizystracie” Arystofanesa. Pewnie dlatego zawsze było mi bardziej po drodze z kobietami. Nie jestem typem myśliwego, który z obłędem w oczach ugania się po lesie za zwierzyną. Bliżej mi do cierpliwego rybaka, który zarzuca sieć.

Rozmawiał Grzegorz Kapla