Nie sądziłam, że tak łatwo mi się uda namówić Panią na powtórkę okładki ELLE.

Magdalena Cielecka: Od razu pomyślałam, że to zabawny i trochę prowokacyjny pomysł. Lubię takie historie. Lubię, że przewrotnie pokazałam kiedyś kawałek ciała w piśmie kobiecym, a nie skierowanym do mężczyzn. Mimo wielu propozycji nigdy nie zrobiłam sesji dla „Playboya”. Estetyka negliżu w pismach dla facetów zawsze wydawała mi się zbyt oczywista.

Kiedy Emmanuelle Béart wystąpiła na okładce francuskiego ELLE nago, powiedziała: „Mam 40 lat, to moje ciało, moje krągłości i jestem z nich dumna”. Pani też chciałaby coś zamanifestować?

Skończyłam 47 lat i lubię swoje ciało! Niektórzy pewnie powiedzą, że jestem stara i bezwstydna, ale ja uważam, że dojrzałość kobiety to ważny i ciekawy etap w życiu, a ciągle jest tematem tabu. Choć mam wrażenie, że to się zmienia. Ostatnio oglądałam świetny dokument o włoskiej fotografce Letizii Battaglii, która ma 86 lat i jest w związku z młodszym o 36 lat facetem. Niesamowita historia. Podobnie jak rola Krystyny Jandy w „Słodkim końcu dnia”, filmy „Gloria Bell” czy „Dama kier”. Wie pani, że w większości scenariuszy jest wpisana granica wieku dla aktorki – 39 lat? Jakby po czterdziestce kobieta przestawała się liczyć.

Może dlatego kobiety tak nie lubią mówić wprost, ile mają lat…

Nie wiem. Mam jakąś dziką przyjemność w podkreślaniu tego. Miło mi jest, kiedy ktoś reaguje: „Naprawdę?!”. Ale byłabym hipokrytką, gdybym udawała, że nie wiem, jak wyglądam. Mam dobre ciało, choć przecież i ono się zmienia, starzeje. Oswajam się z tym.

Nie próbuje Pani zatrzymać czasu?

Mam nadzieję, że będę miała szansę grać 50-, 60-letnie kobiety, i nie wyobrażam sobie, by moja twarz miała udawać, że jest twarzą dziwnie napompowanej 30-latki. Widz w to nie uwierzy. Chcę, by moje ciało świadczyło o moim wieku, o doświadczeniu. Było ze mną spójne.

Naprawdę nic Pani z sobą nie robi?

Dbam o siebie, ćwiczę, bo mój zawód tego ode mnie wymaga. Muszę dobrze wyglądać i być sprawna, ale nie popadam w żaden przesadyzm. Myślę, że jestem szczęściarą. To, jak wyglądam, to raczej zasługa genów. Podobno odziedziczyłam je po tacie. Nie mogę sprawdzić, bo od dawna nie żyje. Nigdy nie byłam na diecie. Uwielbiam jeść. Staram się robić to zdrowo i odpowiedzialnie, ale zdarza mi się, jak podczas wyjazdu na tę sesję, pochłonąć górę frytek. Ekipa może zaświadczyć. Nie odmawiam sobie przyjemności.

Mam wokół siebie mnóstwo wspaniałych kobiet.

A miałam Panią za osobę, która się mocno kontroluje.

To na pewno jest moja mocna strona. Jestem zorganizowana. Wiem, gdzie co mam, panuję nad swoim kalendarzem, szybko odpisuję na mejle. Jestem perfekcjonistką i tego zawsze oczekiwałam od innych. W pracy, w relacjach rodzinnych, w związkach. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że przez to utrudniam sobie życie. Odpuściłam kontrolowanie innych, myślenie za nich i przestałam się martwić, co sobie o mnie pomyślą. Jestem bardziej tolerancyjna i akceptuję już to, że nie zawsze musi być po mojemu.

Przejmowała się Pani opinią innych na swój temat?

Tak i próbowałam zmieniać ludzi za wszelką cenę. Denerwowało mnie, gdy przyjaciółka robiła wszystko zbyt wolno, a ja musiałam na nią czekać. Banalna kwestia, ale emocje były. Teraz myślę sobie: „Spokojnie. Poczekam. Sprawdzę w tym czasie, co słychać w internecie”. Podobnie miałam w związkach. Walczyłam o drobiazgi. A przecież nie da się zmienić drugiego człowieka. I nawet nie warto. Kiedyś wydawało mi się, że na tym właśnie polega „dopasowanie”. Dziś wiem, że różnice są fajne.

Czeka Pani na coś?

Może to zabrzmi jak slogan, ale żyję tu i teraz, bo kiedy patrzę na świat, gdzie dzieje się tyle złych rzeczy, to myślę, że w każdej chwili wszystko może się skończyć. Zresztą jestem trochę jak listek na rzece. Zawsze płynęłam z nurtem i dobrze mi było z tym. Nie planowałam. I nie zamierzam. Nie zakładam sobie, że przed pięćdziesiątką koniecznie muszę coś zrobić. Co to miałoby być… Mam wybudować dom? No nie.

A macierzyństwo? Nie żałuje Pani, że ominęło Panią coś ważnego?

Nie. Widocznie tak miało być. Nie dowiem się już, czy gdybym miała dziecko, moje życie byłoby lepsze, czy gorsze. Na pewno nie zgorzkniałam z tego powodu. Nigdy nie miałam silnej potrzeby bycia matką, więc nie starałam się tego celowo doświadczyć. Nie lubię robić czegoś wbrew sobie, bo coś wypada albo ktoś czegoś oczekuje. Zarzucano mi kiedyś, że nie mam dziecka, bo jestem zbyt wygodna. Były też komentarze, że boję się, że ciąża zniszczy moje ciało. Kompletne bzdury. Łatwo jest oceniać. A co mają powiedzieć kobiety, które chcą, a nie mogę mieć dzieci?

Za to coraz częściej gra Pani role matek.

Naturalna kolej rzeczy. Upływ czasu jest demokratyczny i nikogo nie ominie. Podoba mi się to. Ale rzeczywiście aktorstwo daje mi możliwości doświadczania rzeczy, których nie mogłabym przeżyć w prawdziwym życiu. Na scenie mogę podróżować po różnych historiach, biografiach. Dzięki temu mogę poczuć się znów jak dziecko albo jak młoda kobieta.

Polubiła Pani już kobiety? Pytam trochę żartobliwie, bo w wywiadzie, który towarzyszył tej „oryginalnej”, okładce, powiedziała Pani, że nie wierzy w przyjaźń między kobietami. Aż trudno w to uwierzyć.

Nie wiem, co się musiało dziać wtedy w moim życiu. Może bałam się konkurencji ze strony kobiet. Jak to czytałam, sama się śmiałam. Jeszcze był tam taki fragment, gdzie mówię, że lubię, jak mężczyzna wybiera wino i mocno trzyma mnie za rękę. Nadal lubię, jak mężczyzna trzyma mnie mocno za rękę, i będę to lubić do końca swoich dni. Ale diametralnie zmieniła się sytuacja z przyjaciółkami. Mam wokół siebie mnóstwo wspaniałych kobiet. Uważam, że kobieca przyjaźń to jedyny pewnik w życiu. Może ta solidarność kobiet przychodzi z wiekiem? W 2004 roku nie trzeba było wychodzić na ulicę z czarnymi parasolkami. Dziś tak. I nie wyobrażam sobie nie zabrać głosu w ważnej sprawie dla kobiet.

Poświęciła Pani przyjaźń dla miłości?

Nigdy.

A jak to możliwe, że wszyscy Pani byli partnerzy nadal są obecni w Pani życiu? I to na dodatek na przyjacielskich zasadach.

Bo nigdy nie rozstawałam się w stanie wojny. Może miałam szczęście do facetów. Są oczywiście związki, które trwają przez całe życie. Zazdroszczę i podziwiam. Ja uważam, że mają swoją datę ważności. Może to brutalnie zabrzmi, ale kiedy dwoje ludzi przestaje dawać sobie nawzajem to, co ważne, czułe, wzbogacające, to trzeba umieć podziękować sobie za wspólnie spędzony czas.

Uważam, że kobieca przyjaźń to jedyny pewnik w życiu.

To rodzaj ucieczki?

Raczej wybór. Jestem otwarta na nowe spotkania, są rozwijające. Wiele razy miałam poczucie smutku, żalu, że jestem sama. Ale wiem, że trzeba to przeczekać. Wierzę, że życie jest mądrzejsze od nas i z jakichś powodów coś się wydarza lub nie. Jest takie zdanie w „Kabarecie warszawskim”: „Czy życie nie jest cudowne? Zawsze kiedy myślisz, że jesteś już na dnie, nagle coś się zdarza”. Z doświadczenia wiem, że tak naprawdę jest.

Nie ma Pani ochoty czasami się tak na głos rozpłakać?

Nie raz. I płaczę, gdy potrzebuję. Nigdy nie usłyszałam w domu: „Nie płacz, weź się w garść!”. Zawsze miałam pełne przyzwolenie na wyrażanie emocji, także tych trudnych. To sprawiło, że umiem siebie słuchać i żyć w zgodzie z tym, co mi gra w duszy. Kiedy nie mam ochoty wyjść do ludzi czy mam jakiś dołek, to po prostu zamykam się i płaczę, wyjeżdżam gdzieś albo wsiadam na rower. Czasami rola na ekstremalnych emocjach pomaga mi coś z siebie wykrzyczeć. Schodzę wtedy ze sceny lżejsza i znów się uśmiecham. Aktorstwo to taka moja autoterapia.

Alicja, którą Pani ostatnio grała w „Ciemno, prawie noc”, wraca po latach do miejscowości, w której się wychowała, i odkrywa swoje demony. A Pani, kiedy wraca do rodzinnych Żarek, co czuje?

Bywam tam regularnie. W ten weekend jadę na 50. urodziny brata. Może być zabawnie, bo szykuje się impreza niespodzianka. Lubię tam jeździć. Tam jest wszystko. Moje dzieciństwo, moja matryca.

Mama była silnym oparciem?

Nauczyła mnie, że bez względu na różne upadki i dramaty trzeba wstać i iść dalej. Ojciec zmarł, gdy miałam 20 lat. Byłam już praktycznie dorosła. Brakowało mi go, jak żył, bo był ojcem nieobecnym z racji swojej choroby alkoholowej. Na pewno mam w sobie deficyt takiego wzorca mężczyzny, który jest mocny i stabilny. Wiem, że to w jakimś stopniu rzutuje na moje związki, ale potrafię już tym zarządzać.

A rola w „Chyłce” – silnej, ostrej, nieustraszonej, działającej zawsze po swojemu adwokatki – jest trochę o Pani?

Na pewno temperament, rodzaj bezkompromisowości i energii tej bohaterki jest mi bliski, ale też wiele mnie od niej różni. Nie idę po trupach do celu. Odpukać, nie muszę. Nie jestem też tak odważna jak ona.

Czego się Pani boi najbardziej?

Utraty wolności i agresji. Ostatnio szłam po ulicy w Krakowie, nagle zatrzymuje się koło mnie samochód, wychyla się mężczyzna i krzyczy: „A co ty, idiotko, nie jesteś na jakieś manifestacji?!”. To była tylko słowna zaczepka, ale wyobrażam sobie, że jeśli jest na to przyzwolenie, to może dojść do takiej eskalacji nietolerancji, że następnym razem ktoś mnie opluje albo uderzy.

Jak Pani zareagowała?

Powiedziałam: „Tak, jestem cały czas”, i życzyłam panu miłego dnia. Ale serce zabiło mi mocniej. Nie chciałabym, żeby w kraju, w którym żyję i który ma tak piękną historię wolności przez ostatnie 30 lat, ktoś mi mówił, co mogę, a czego nie, obrażał mnie. Kiedy robiliśmy tamtą okładkę ELLE, wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Od tamtej pory zrobiliśmy jako naród gigantyczny krok naprzód. Boję się, że się cofniemy.

Czy bycie kobietą sprawia, że w codziennym życiu musi Pani o coś walczyć?

Walczę ze stereotypami. Choćby tym, że jako kobieta jestem gorszym kierowcą. Szczerze – uważam, że jestem wybitnym. Kiedy słyszę: „Baba za kierownicą”, to mnie krew zalewa. I kobiety, i mężczyźni w takim samym stopniu jeżdżą dobrze i źle. Dziwi mnie ten podział świata na płcie. Oczywiście to jest kluczowe, ale nie zawsze wyznacza wszystko. Zakochujemy się w człowieku, a nie w płci.

Czyli nie wyklucza Pani związku z kobietą?

Nie miałam takiego doświadczenia. Ale dopuszczam, że zakochuję się w kimś i jest nim kobieta.

A co sprawia, że Pani zakochuje się w człowieku?

To mozaika różnych czynników, ale ja najpierw zakochuję się w osobowości, nazwijmy to w mózgu, a potem dopiero w fizyczności. Nigdy odwrotnie.

Gdyby znów miała Pani 25 lat, co by sobie Pani powiedziała?

Żebym częściej odpuszczała, nie była taka zerojedynkowa w życiu. I nie bała się popełniać błędów, bo lepiej żałować tego, co się zrobiło, niż żałować, że czegoś nie spróbowało.

A Pani czegoś żałuje?

Nie. Jestem mi dobrze tu, gdzie jestem. Czuję, że mam dobry czas. Jestem szczęściarą. Mam pracę, którą uwielbiam. Pieniądze, które pozwalają mi być niezależną. Fantastycznych ludzi dookoła. Wie pani, jak nie muszę, to nie ruszam się nawet z Mokotowa. Mam tu taki swój mikroświat.

Od kiedy tu siedzimy, mam wręcz wrażenie, że Nowy Teatr to Pani drugi dom.

Trochę tak jest. Nawet w Boże Narodzenie spotykamy się u Krzyśka Warlikowskiego. Siłą rzeczy wszyscy spędzamy z sobą mnóstwo czasu, często razem wyjeżdżamy i oprócz pracy zawsze są to też trochę wakacje. Ale zdarza się, że nawet na wakacje jeździmy w podgrupach. Mieliśmy jako zespół masę kryzysów. Jesteśmy jak stare, wielogłowe małżeństwo – czasami iskrzy, ale uwielbiamy razem pracować, wyjeżdżać czy głosować. Ostatnio w Brnie, gdzie graliśmy „Francuzów”, poszliśmy razem zagłosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego. Mam poczucie, że przynależę do wspólnoty w świecie, który coraz częściej je niszczy. I to daje mi siłę.

Weszła Pani na sam szczyt, choć nigdy nie było Pani za dużo na ekranie.

To nie był do końca mój wybór. Przez lata miałam etykietkę tej „zimnej i chłodnej”. Kiedy Piotr Wereśniak obsadził mnie w komedii romantycznej „Zakochani”, wszyscy pukali się w głowę. Dla mnie to była okazja, by wyjść z tej szufladki. Ten zawód jest jak sinusoida. Miałam szczęście, że zawsze byłam w teatrze. I miałam tak dużo pracy i jeszcze więcej z niej satysfakcji, że nawet gdy nie dzwonił telefon, nie słyszałam tej ciszy. A jak orientowałam się, że dość długo trwa, to pojawiała się jakaś propozycja. Na początku swojej drogi zagrałam dużą rolę u Barbary Sass, potem dostałam etat w Teatrze Starym w Krakowie. Szybko zaczęłam grać role, a nie ogony, dzięki czemu szybciej mogłam wybierać. Nigdy nie zależało mi na tym, żeby było mnie jak najwięcej. I myślę, że to też sprawiło, że jako aktorka jestem tą od zadań specjalnych, a nie od wypełniania luki.

Co dalej?

Jesienią wracam na plan drugiego sezonu „Chyłki”. A za parę dni jadę do Makau zagrać tam „4.48 Psychosis” Grześka Jarzyny. Trudno mi uwierzyć, że gram w tym spektaklu od 16 lat!

Trudniej się gra to samo po latach?

Lepiej! Lubię wracać do starych spektakli, bo po drodze tyle się wydarzyło historii, że wchodzi się w te role trochę na nowo.

Od tamtej okładki minęło 15 lat. Co ważnego w tym czasie wydarzyło się w Pani życiu?

Jestem w drodze. Cały czas utrzymuję się na powierzchni, wciąż lubię robić to, co robię, i nigdy nie zwątpiłam w ten zawód. Mam  poczucie, że mimo dołków konsekwentnie wchodzę po drabinie po swojemu. I wciąż jestem sobą.

Rozmawia Marta Drożdż