Magda Mołek: Dawidzie, Twoja firma jest już rozpoznawalna w świecie mody. W związku z tym jesteś teraz bardziej ostrożny czy pozwalasz sobie w modzie na szaleństwo? 
Dawid Tomaszewski: Szczerze mówiąc, szaleję od trzech lat. Wreszcie mam poczucie, że dorosłem do tego, kim jestem i czym się zajmuję. Dzięki temu moja ­ moda jest bardziej prawdziwa. 

A czego trzeba było, żeby ta zmiana nastąpiła?
Banalne, ale miłości.
 

Jesteś zakochany?
Bardzo. Modą kierują uczucia, wiele uczuć. Kiedyś myślałem, że aby tworzyć dobre rzeczy, trzeba być smutnym, schorowanym i cierpiącym. Dziś widzę to zupełnie inaczej. W styczniu będziemy obchodzili 10-lecie mojej marki, ale to te trzy ostatnie lata zmieniły mnie najbardziej. Osoba, którą kocham, pomogła mi dojrzeć, uspokoić się. Dotarłem w życiu do miejsca, w którym ­zawsze chciałem być.

Chcesz powiedzieć, że życie prywatne i zawodowe muszą iść równoległym torem i wtedy jest dobrze?
Nigdy tak nie myślałem. Wydawało mi się, że jestem samotnikiem i zawsze tak będzie, ale stało się coś, co kompletnie odmieniło moje życie. Dziś myślę, że w tych szybkich czasach miłość, dla wielu tak banalna czy niezauważalna, jest jedną z najważniejszych rzeczy, jakie mamy. Jeżeli jesteśmy kochani, to jest to jeden z największych darów, jakie możemy otrzymać.

Ale moda pędzi, jest jak rwąca rzeka, ciągle się zmienia. Może ­faktycznie trzeba nie mieć życia prywatnego, żeby mieć na nią czas?
To prawda, to, co dziś dzieje się w modzie, to jest jazda bez trzymanki. Mimo to moje światy – prywatny i zawodowy – łączą się. Przenoszę na modę energię i pozytywne wibracje, które w sobie noszę. Nigdy nie patrzę na to, co jest modne, nie sprawdzam trendów. Mam własny kosmos, w którym się zamykam i który tworzę, by trzy razy w roku pokazać efekty swojej pracy. To jest tętno, które kreuje mój świat ­mody. To jest moja wierność samemu ­sobie i kobietom, które kocham, podziwiam i ubieram. 

Jaka ona jest, ta kobieta?
To jest kobieta taka jak ty, jak moja mama. Świadoma, która kocha siebie samą, dla której nie jest ważny rozmiar ani wiek.To jest kobieta, która wie, czego chce, i zna swoje wnętrze. Moja mama od dzieciństwa mi powtarzała, że moje życie będzie poświęcone kobietom. I to się sprawdziło.

A skąd to wiedziała?
Ponieważ mam ten kobiecy gen, który wielu mężczyzn na pewno chciałoby mieć. Mama zauważyła go u mnie bardzo wcześnie i powtarzała mi od zawsze: „Twoje życie jest kobietą”. Po niemiecku brzmi to bardzo melodyjnie: „Dein Leben ist eine Frau”. I to jest właśnie motto mojej firmy i mojej marki. Te wymagające z pozoru ­kobiety tak naprawdę nie są wymagające. One po prostu wiedzą, czego chcą, a ja mam gen, który pozwala mi je rozumieć.

Mama pchnęła Cię w świat mody? 
Moja mama jest najbardziej czarującą osobą, jaką spotkałem, moim najbliższym przyjacielem. Jej styl życia, osobowość, to, że pokazała mi świat sztuki, pozwalała bawić się w swojej olbrzymiej garderobie, miało na mnie ogromny wpływ. Jej wizerunek był początkiem mojej wizji kobiety. Mama od zawsze była dla mnie boginią stylu. Zresztą ja też zawsze wiedziałem, jak chcę wyglądać. Już jako dziecko potrafiłem ­wyrzucić sweter, który mi się nie podobał, więc od czwartego czy piątego roku życia kupowałem ubrania razem z ­mamą, chciałem decydować o tym, jak wyglądam. 

Od tego czasu przeszedłeś długą i żmudną drogę w zawodzie. Szanuję wielu projektantów, ich wizje i wybory, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że coraz częściej chodzi tylko o pieniądze, a nie o sztukę.
Mam wrażenie, że pieniądz w świecie mody rządzi od 10 lat. Niestety, w rezultacie przestaliśmy szanować modę, która dla mnie była zawsze formą artystycznego wyrażenia siebie, naszym kulturowym dorobkiem. Dziś ubrania wkłada się raz i wyrzuca. Jeśli co trzy miesiące na rynek wychodzi nowa ­kolekcja, to trudno o założenia artystyczne. Ja robię sześć ­kolekcji w roku!

To dużo?
Z punktu widzenia Karla Lagerfelda nie. On tworzy 10 czy 16. Dziś moda jest jak smog, który panuje w mieście, otacza kulę ziemską. Przemysł mody zajmuje drugie miejsce pod względem zanieczyszczenia środowiska. Ubrania tworzy się w bezimiennych fabrykach, a to, czego nie uda się sprzedać, jest spalane. Chodzi o produkowanie tanich ciuchów, które się raz wkłada, które się zaraz rozsypują, których się nie pierze i z którymi się człowiek nie wiąże.

 

Ale pieniądz i reklama wzbudzają w nas pragnienie ­posiadania ciągle nowych rzeczy.
I właśnie tu jest miejsce dla polityki, by zabronić sieciówkom masowej produkcji ubrań. Dziś nieważne jest, z czego coś jest zrobione, jak to jest wykonane, najważniejsza jest metka. Ostatnio tracę dużo ­kilogramów i wracam do rzeczy, które wiszą u mnie w szafie od dekady. To ogromna frajda nosić ubrania vintage. Wspaniale jest czuć, że coś jest tylko moje, że nikt takiego nie ma i jest świetnie odszyte z najpiękniejszej wełny. Mam płaszcz Hermès z lat 70., który należał do mojej babci, a teraz noszę go ja. On służy już trzeciej generacji, a wygląda, jakby był uszyty tydzień temu. To jest jakość! Taki ciuch chcesz mieć przy sobie, chcesz się nim owijać, żeby cię uszlachetniał, eksponował ciebie i twoją duszę. Więc może przestańmy kupować ten szajs, który wisi w sklepach, nie gońmy za Instagramem, nie płaćmy codziennie za kilogramy rzeczy.

Jesteś berlińczykiem z wyboru?
Tak. Nie wyobrażam sobie mieszkać nigdzie indziej. Żyłem w Londynie, Paryżu, Nowym Jorku, Bostonie, nawet w Azji. Berlin otacza swobodą ludzi, którzy w nim mieszkają. Mam tam przyjaciół, rodzinę. Aż mam gęsią skórkę, jak o tym mówię.

Jako Polakowi łatwo Ci było zdobyć uznanie w Niemczech?
Przyjechałem do Berlina, mając 21 lat. Pierwsze trzy sezony chowałem się. Miałem kompleksy, starałem się nie rozmawiać z ludźmi. Zamykałem się w studiu, pracowałem po 24 godziny na dobę, istniało moje nazwisko, ale nie było twarzy. Czułem, że nie jestem wystarczająco dobry, by po pokazie wyjść na wybieg. To się zmieniało z czasem i w końcu przestało być ważne, skąd jestem – Dawid, Polak mieszkający w Berlinie czy berlińczyk pochodzący z Polski. Uważam się za osobę, która żyje w Europie, jestem kosmopolitą. Czy ta zmiana była trudna? Miałem szczęście do ludzi, oni dali mi poczucie, że jestem ważny, niezależnie od tego, skąd pochodzę. No i moja mama, która zawsze uważała, że jestem najwspanialszym synem na świecie. Podziwiam ją i jestem jej ogromnie wdzięczny za serce i energię, które mi dawała. Odkąd wyjechałem do Londynu, codziennie znajdowała czas, by porozmawiać ze mną, dać mi wsparcie, ona pozwoliła mi uwierzyć w siebie. Powtarzała: „Dawid, jesteś najlepszy, możesz więcej, masz potencjał, musisz iść i pokazać go światu”. Jestem tak szczęśliwy, że moja mama jest moją mamą. Widzisz, jak się wzruszam. 

Berlin wpływa na to, co projektujesz? 
Może trochę… Wiesz, ja nie żyję w showbiznesowym świecie, rzadko się pokazuję, jestem raczej na uboczu. Zacząłem nawet niedawno pisać książkę kucharską!

Gotujesz?
Codziennie wieczorem i jestem wspaniałym kucharzem! Gotowanie to sztuka i dlatego postanowiłem napisać książkę kucharską, na razie zbieram przepisy. To jest połączenie wszystkiego, gdzie byłem, gdzie żyłem, co robiłem, to są smaki, które mam w pamięci. Dla mnie to jest największa frajda: wyjść z pracy, pojechać nad jezioro z psem, potem zrobić zakupy i  wrócić do domu, by przygotować kolację. Gotuję też dla swojej drużyny, dla swoich pracowników. 

No właśnie, bo Dawid Tomaszewski to nie tylko Ty.     
Dużo nas nie ma, cztery osoby. 

Cztery osoby zbudowały taką markę?
To jest właśnie najśmieszniejsze w mojej karierze. 10 lat temu zostałem wyróżniony nagrodą Designer for Tomorrow, wróciłem z Tokio, znalazłem studio za 100 euro miesięcznie. Kuchnia z biurem, maszynami do szycia i jednym stołem, łącznie 40 metrów. Nad pierwszą kolekcją pracowaliśmy w trójkę, sam szyłem wiele rzeczy. Jak dzwonił telefon, to nikt nie mógł szyć na maszynie, bo było za głośno. Pierwszy pokaz był bardzo kameralny, ale to, co o nas później napisano, sprawiło, że już na drugi dzień zrobił się szał wokół marki i rozdzwoniły się telefony.

Jesteś projektantem czy bardziej biznesmenem? 
Prowadząc swoją markę, w 80 proc. jestem biznesmenem. Podróżuję, zamawiam materiały, zajmuję się produkcją. Wiele osób pracuje dla nas poza studiem: agencje PR, konstruktorzy, szwalnie, ale to ja czuwam nad wszystkim. Jako biznesmen muszę myśleć o tym, co się będzie dobrze sprzedawało, które rzeczy pokochają moje kobiety. Myślę o tym, co ulepszyć, ale zawsze musi to być zgodne z moją wizją jako projektanta.

Do tego wspierasz młodych twórców...
Mam ten zaszczyt, że jestem członkiem Fashion Council Germany i pomagam młodym projektantom na starcie. Staram się oddać im to, co sam dostałem. Berlin dał mi dużo, moje pierwsze pokazy były dotowane przez berliński senat. Kupuję też młodą sztukę, głównie fotografie i instalacje świetlne, które bardzo lubię.

Jak według Ciebie wygląda polska ulica?
Jestem bardzo rzadko w Polsce, za rzadko, ale Warszawa modowo tętni życiem. Jest coraz bardziej kolorowa, jest coraz odważniejsza i ciekawsza niż Berlin. 

Nie żartuj!
Oczywiście! Berlin jest specyficzny, zaniedbany, brudny wręcz. Polska kobieta, bo ja przeważnie patrzę na kobiety, ma w sobie odwagę, pazur. Nasze życie jest coraz szybsze, jesteśmy zmęczeni, ale po polskiej kobiecie widać energię, ma ochotę być ładna – nie dla kogoś, tylko dla siebie.

Co Ci daje świadomość, że kobiety ­kochają Twoje ubrania?
Ogromną satysfakcję. Mam klientki, ­które kupują u mnie od 10 lat, widzę, jak łączą starsze rzeczy z najnowszymi i wszystko do siebie pasuje. Miło jest oddawać ubrania w dobre ręce, czuć, że klientki kochają to, co robię. 

Zawsze się zastanawiam, o czym myśli projektant, który wychodzi po pokazie ukłonić się widzom. Zazwyczaj wpadacie na chwilę i bardzo skrępowani uciekacie za kulisy.
To najgorszy moment… Ja lubię patrzeć w przyszłość, a nie wstecz. Kiedyś po pokazie byłem zawsze chory: grypa, angina, temperatura. Teraz na dwa tygodnie przed pokazem zaczynam przygotowania kolejnej kolekcji. Tworzę nowe kroje, zamawiam materiały, zaczynam drapować coś nowego, robię wszystko, byle nie myśleć, że to już jest koniec. 

Dawid Tomaszewski w trzech słowach.
(długo myśli) Magda…

To pierwsze słowo (śmiech).
Niepewny, wierny i uczciwy.

Nie zgadzam się z tym „niepewny” (śmiech). 
Ja się zgadzam…

Może mylisz to z artystyczną wrażliwością?
Niepewny, bo nie wierzę w siebie i to często, bardzo często…

A może to jest pokora?
Możliwe, zmieńmy to na pokorę…

Rozmawiała: Magda Mołek