Punktem wyjścia do tej opowieści były działania Jolanty Brzeskiej i jej śmierć dziesięć lat temu. Kobieta padła ofiarą dzikiej reprywatyzacji. Gdy znalazł się właściciel kamienicy, w której mieszkała na warszawskim Mokotowie, na jej sąsiadach dokonano eksmisji. Jej też próbowano się pozbyć, choć to ojciec Brzeskiej był w grupie wspólnoty, która własnym sumptem odbudowała budynek, niemal doszczętnie zniszczony w czasie wojny. Ale dla właściciela, który odnalazł się po latach, nie miało to żadnego znaczenia. Lokatorka miała odejść i nikogo nie obchodziło, że przeżyła w swoim mieszkaniu całe życie. Nikt też nie przejmował się, że ma trafić na ulicę. Rozkucie chodnika, zakręcenie dopływu wody ani wyrzucona przez okno pralka z pralni nie podziałały na hardą kobietę, więc skończyło w Lesie Kabackim, gdzie policja znalazła jej zwęglone ciało.

Film nie jest klasyczną próbą rekonstrukcji tego, co zdarzyło się w 2011 roku. Twórcy pokazują kilka możliwych wersji wydarzeń. Nie chodzi bowiem, by wskazać jedną konkretną osobę, która zamordowała Brzeską, tylko uświadomić nas, jak daleko i rozlegle mogą sięgać macki mafii reprywatyzacyjnej. Otłowski, wespół ze scenarzystami Tomaszem Klimalą i zmarłym niedawno Jackiem Mateckim (w Gdyni na konferencji prasowej symbolicznie zostawiono dla niego puste krzesło) mówią wprost, że w proceder, który doprowadził do wyrzucenia na bruk 50 tysięcy dzieci, dorosłych i seniorów, zamieszani są biznesmeni, kancelarie, prokuratura, a nawet ministrowie i służby.

Film miewa problemy z utrzymaniem wiarygodności (np. gdy pojawia się śmiała sugestia, że mundurowi pokornie chodzą na smyczy jednej osoby, a w ich szeregach są ludzie niemal wyłącznie skorumpowani), ale ogląda się go z zainteresowaniem dzięki dobrym decyzjom co do konstrukcji fabuły. Historia Janiny Markowskiej (naturalna i magnetyczna Sławomira Łozińska) służy jako pretekst. Zanosi się, że to jej biografię poznamy z punktu widzenia podkomisarz Anny Szeruckiej (charyzmatyczna Irena Melcer), młodej policjantki, która zajmuje się jej sprawą. Ale w rzeczywistości Szerucka, która właśnie przyjechała do stolicy z prowincji, musi zderzyć się z przeżartym systemem. 

Nie jest to więc klasyczna konfrontacja ścigającego i mordercy, tylko historia jednostki, która stawia wyzwanie układowi. Podkomisarz najpierw musi się przekonać się, że w firmie - jak policjanci mówią na policję - najważniejsze są statystyki, więc nierokujących spraw nie warto otwiera, a kobieta, choć tytuł stawia ją wyżej od kolegów, i tak ma być im usłużna. A potem będzie musiała jeszcze przyznać sama przed sobą, jak niewiele może, czym „Lokatorka” zbliża się do kina noir. 

Reżyser już w swoim debiucie, utrzymanym w duchu skandynawskich kryminałów „Jezioraku” (2014) ze świetną rolą Jowity Budnik wcielającej się w ciężarną policjantkę, pokazał, jak dobrze radzi sobie w opowiadaniu mrocznych, kobiecych historii. W „Lokatorce” silne kobiety są dwie - reprezentują różne pokolenia, ale mają cechę wspólną: nie godzą się na sprawiedliwość, choć mężczyźni dawno jej już ulegli. Zarówno Jolanta, jak i Anna mają jeszcze jakieś zasady, posługują się własnym kodeksem i nie idą na ugodę z przestępcami. Walczą o siebie i o innych, choć twórcy nie szczędzą im wyzwań.

Najciekawszy film jest wtedy, gdy obie uświadamiają sobie, w jak beznadziejnej rzeczywistości żyją. Janina - gdy nabiera świadomości, że los jej ani innych eksmitowanych ludzi nikogo nie obchodzi, a dla części społeczeństwa uchodzą nawet za uprzywilejowanych, którym należało utrzeć nosa za to, że przez lata płacili minimalny czynsz za komunalne mieszkanie. Z kolei przemiana Anny następuje, gdy orientuje się, że służba, którą reprezentuje, nie ma nic wspólnego z ideami, o których opowiadał jej ojciec. Paradoks „Lokatorki” polega na tym, że chce się im kibicować, ale z góry wiadomo, że nie mają szans w starciu ze zgnitym systemem.

Na fatalistyczny wydźwięk filmu pracuje również portret przedstawicieli warszawskiej elity. Na sterujących dziką reprywatyzacją składają się nie tylko prostackie bandziory, ale też wykształceni, ułożeni inteligenci, którzy stołują się w wykwintnych knajpach i posługują wyszukanym słownictwem. Otłowski symbolicznie zrównuje ich z wulgarnymi troglodytami, pokazując, że chciwość ma różne twarze i proweniencję, a drogie marynarkami, jak i służbowe uniformy opakowują tych, którzy myślą jedynie o własnym portfelu. 

Szkoda tylko że galeria tych postaci jest tak jednowymiarowa. Oglądając „Lokatorkę” trudno nie poczuć słusznego gniewu. Pokazana na ekranie historia ma dużą moc oddziaływania, ale nie sposób uznać film Otłowskiego za spełniony. Za dużo w nim uproszczeń i właśnie postaci-figur. Aż prosi się, żebyśmy dowiedzieli się czegoś więcej o motywacjach ludzi, którzy dla własnych zysków są w stanie posunąć się do zamordowania starszej, niewinnej kobiety. Bo o tym, że są chciwi i źli, wiemy przecież i bez oglądania filmu. I aż chce się, by doszło do jakiegoś przełamania - by kolejny facet wyglądający jak gangster gangsterem nie był, a kolejny manieryczny elegant był napędzany innym paliwem niż żądza zysku.

Niestety, wszyscy reprezentują tu to, czego można się po nich spodziewać, co powoduje, że seans traci suspens, a „Lokatorka” nie zamienia się w nic więcej jak film w słusznej sprawie, który dobrze tłumaczy, na czym w ogóle polega działanie mafii reprywatyzacyjnej. Otłowskiemu nie zabrakło odwagi, żeby pokazać na ekranie temat, przed którym wielu filmowców kapituluje. Spełnił swój obywatelski obowiązek. Teraz pora, by ktoś przekuł tę historię w emocjonującą ekranową opowieść, a wiemy już, że materiału jest na kilka sezonów mocnego serialu, którego każdy odcinek mógłby zostawiać widza ze ściśniętym sumieniem jak „Dług” czy „Plac Zbawiciela” Krzysztofa Krauzego i Joanny Kos-Krauze. Brzeska na to zasługuje.

tekst: Artur Zaborski