Jesteś bardzo zajęta? 
Kasia Smutniak: Wzięłam sobie rok wolnego – nie gram teraz w filmach, nie spędzam czasu na planach. Ale specyfika mojej pracy polega na tym, że efekty pojawiają się z opóźnieniem, więc filmy, w których brałam udział w zeszłym roku, będą wchodzić na ekrany w tym roku.
 

Jak zmienia się Twoje życie codzienne, kiedy nie grasz?
Bardzo, bo jestem w domu. Intensywnie uczestniczę w szkolnym życiu swoich dzieci, co bywa trudne do ogarnięcia, ale przede wszystkim mam więcej czasu dla siebie. Kiedy pracuję, nie mam go w ogóle – każdą wolną chwilę poświęcam rodzinie. Nie mam wtedy przestrzeni, żeby się rozwijać czy cokolwiek planować. Z drugiej strony, kiedy pracuję, codzienność musi poczekać, aż skończę film, i wtedy zaczyna się szaleństwo załatwiania zaległych spraw. Zawsze jest tak samo. W tym roku poczułam, że chciałabym się na chwilę zatrzymać, nie wpadać znowu w ten szał. 

Celebrujesz życie? 
Wiesz, wybrałam kraj, w którym z zasady celebruje się życie. Włosi właściwie nic innego nie robią, tylko celebrują, dlatego Rzym tonie w śmieciach (śmiech). 

Wśród premier, o których wspominałaś, jest „Słodki koniec dnia”. Film zachwycił publiczność i jury festiwalu w Sundance (główna nagroda dla Krystyny Jandy). Jest bardzo zmysłowy. Kręciliście zdjęcia w Toskanii – wspominasz ten czas jako wakacje czy ciężką pracę?
Pogoda nas nie rozpieszczała: było zimno, wiał wiatr, jeszcze nie zdążyło się zazielenić, Toskania nie jest tu pocztówkowa, za to jest prawdziwa. Na planie było słychać kilka języków, tak jak w filmie: włoski, polski, angielski, francuski. Za to katering na szczęście był polski! Dzięki temu mieliśmy kiszone ogórki, za które mogłabym zabić w każdym miejscu na świecie: w Toskanii, Rzymie czy Nowym Jorku. Pracowaliśmy ciężko, choć zostało mi takie wspomnienie, że siedzimy przy stole i rozmawiamy. To dla mnie ważny film. Toskania symbolizuje wyobrażenie Europejczyka o szczęściu i spokoju. Taka idealna Europa: mądra, piękna, intelektualna, artystyczna, historyczna. Dla mnie to film o tej Europie, którą tracę. I o trójkącie: matka, córka, wnuczka. Ja gram córkę Krystyny Jandy, Annę, która musi iść swoją drogą, zbuntować się. 
 

Wszystkie te kobiety się buntują, każda po swojemu.
I ten bunt nie ma wieku. Maria grana przez Krystynę Jandę buntuje się przeciwko Europie, która dała jej literackiego Nobla, ale sama tonie w hipokryzji. Buntuje się też najmłodsza kobieta – jej wnuczka. Bunt nastolatki był dla mnie najbardziej przejmujący, bo mam córkę w tym samym wieku. Sama jestem też w wieku swojej bohaterki, więc znam dobrze tę dynamikę. Jacek Borcuch opowiedział tę historię niezwykle delikatnie i elegancko. Czasem nie trzeba krzyczeć, żeby coś trafiało do serca, nie trzeba wszystkiego dopowiadać. 

A Ty w wieku swojej córki się buntowałaś?
Miałam w życiu kilka momentów buntu. Uważam, że to dobrze. Zawsze szanowałam ludzi, którzy wiele razy się zatrzymują i zastanawiają nad tym, gdzie są. I mają siłę, żeby iść własną drogą. 

Czyli bunt jest zdrowy?
Zdecydowanie. Właśnie się zastanawiam, czy nie szykuje mi się kolejny (śmiech).

Do której z tych kobiet jest Ci najbliżej? Do Marii granej przez Jandę, noblistki, której nic już nie ogranicza, jest wyzwolona, czy do jej córki, która trochę się martwi zbytnią brawurą swojej matki i próbuje ogarnąć sytuację?
Chciałabym być jak Maria, którą gra Krystyna Janda. Nigdy nie byłam taka jak Anna, którą sama gram. I już nie jestem jak córka mojej bohaterki. 

Rok wcześniej dostałaś najważniejszą rolę kobiecą w filmie Paolo Sorrentino „Oni”. Zagrałaś kobietę, która wspina się po szczeblach kariery dzięki urodzie i manipulacjom. To chyba bardzo daleka Ci sytuacja? 
Kiedy pierwszy raz oglądałam film, przeżyłam szok. Moja reakcja była tak silna, że najpierw nie mogłam wydusić słowa, a potem się rozpłakałam. Zobaczyłam siebie jako kogoś kompletnie obcego, oddalonego najbardziej jak można. Wizerunek kobiety, który udało mi się stworzyć, był dla mnie samej przerażający i przerażająco prawdziwy. Kira używa ciała, żeby manipulować, ono jest jej narzędziem i językiem. Moje ciało zmieniło się do tego filmu, ale dzięki temu doszłam do nowych i ważnych dla siebie wniosków: jako kobieta, jako Kasia Smutniak, a także Polka żyjąca we Włoszech w tamtych czasach, o których opowiada film. 

Ta rola zmieniła Twoje podejście do własnej kobiecości?
Tak. Wychowałam się w rodzinie wojskowej, byłam i jestem nadal uważana za chłopczycę, bo lubię motocykle, samochody, prędkość. Długo nie zdawałam sobie sprawy, że mój język ciała jest męski. I że nie jestem jeszcze tak do końca wyzwoloną kobietą, bo gdybym nią była, biegałabym w krótkich spódniczkach, a nie chowała się za męskim stylem. A ja mam z tym problem, żeby włożyć spódnicę. Dwa lata temu, kiedy wybuchł temat #metoo, uczestniczyłam w spotkaniach kobiet, które dzieliły się doświadczeniami i poglądami. Pod koniec jednego z nich pewna dziewczyna powiedziała: „Spójrzmy na siebie, jak wyglądamy. Ubieramy się i zachowujemy jak mężczyźni. Żyjemy ciągle w męskim świecie, staramy się ukryć swoją kobiecość, schować wrażliwość”. W filmie Sorrentino ta kobiecość jest pokazana w sposób skrajny, jest elementem manipulacji, konkurowania, wrogości kobiet wobec innych kobiet. Chciałabym kiedyś wyglądać bardzo kobieco bez takich podtekstów. 

Ale przecież byłaś modelką. Czy moda nie gra elementem kobiecości?
Moda nie ma z tym nic wspólnego. Poznałam kulisy tego świata i niesamowitych twórców. Moda nie łączy się ani z feminizmem, ani z seksualizacją kobiety. Jest sztuką. To kolorowe magazyny, które pokazują tylko piękne dziewczyny, wygładzone Photoshopem do niemożliwości – idą w złą stronę. Od pewnego czasu walczę o zdjęcia bez retuszu i ze zdziwieniem przekonuję się, że to problem. To, że chcę wyglądać na 40-latkę, jest odbierane jako dziwactwo. Ona ma 40 lat i jeszcze siebie lubi? Jak to możliwe? A ja naprawdę czuję się dziś pewniejsza siebie, piękniejsza, odważniejsza. Chciałabym zatrzymać ten czas, właśnie teraz, nie kiedy miałam 20 czy 30 lat. 

Trudno jednak pominąć fakt, że jesteś bardzo piękną kobietą. 
Musiałam chować, ukrywać swoją kobiecość. Tłumić ją. Ale to błąd, z tego trzeba wyjść, trzeba się przeciwko temu zbuntować. Postać Kiry w filmie Paolo Sorrentino dodała mi odwagi, żeby eksponować kobiecość, nie wstydzić się jej. W końcu kupiłam sobie tę symboliczną spódniczkę. Może ją włożę. 

Jesteś tam, w tradycyjnych dosyć Włoszech – klasyczną Włoszką, przykładną matką czy feministką?
Nigdy nie czułam się Włoszką w sensie mentalnym. Jestem Polką za granicą. Dla Włochów Polka oznacza kobietę świetnie zorganizowaną i konkretną, taką, co gotuje, umie uszyć, wbić gwóźdź, naprawić samochód. To ja. Tak zostałam wychowana. Uwielbiam ręcznie szyć – kiedyś na planie, jak miałam dużo czasu, skracałam koleżankom spodnie. To mnie relaksuje. Z kolei w Polsce jestem Polką mieszkającą za granicą. Mój dom w Rzymie jest pół polski, pół włoski, dzieci mówią po polsku, funkcjonujemy w kilku językach – podobnie jak w filmie „Słodki koniec dnia”. Rano czytam „La Repubblicę” i „Wyborczą”. Mam dwa kraje. 

To nie jest stresujące – wszędzie być trochę nie stąd?
Kiedyś się tym stresowałam, chciałam być wszędzie na bieżąco. Ale już mi przeszło. Nie wiem, jaką piosenkę się teraz nuci w Polsce. Taka melodia, którą grają wszystkie stacje radiowe, jest dla mnie synonimem lokalnej aktualności – znać ją oznacza być na bieżąco. Już nie muszę. Nie znam też wszystkich gwiazd, które są na okładkach gazet.

We Włoszech to Ty jesteś gwiazdą. Udaje Ci się zachować prywatność? Potrafisz być zwykłą dziewczyną na ulicach Rzymu?
Oj pewnie! Włosi mają do tego inne podejście. Gwiazdą jesteś na czerwonym dywanie, w sukience i ciemnych okularach. Jaka tam ze mnie gwiazda, kiedy kupuję ziemniaki w supermarkecie? Dzięki Bogu tego gwiazdorstwa nie ma w Europie. To bardziej domena amerykańska. 
 

Mieszkasz w Rzymie, ale masz też dom pod miastem. To bardziej intymna przestrzeń?
Dom to zawsze intymne miejsce. Ten pod Rzymem nazywam domem pracy – bo mam tam dużą przestrzeń, ogród, zwierzęta, konie, kury… Nie mogę nawet na chwilę usiąść z książką, żeby zaraz nie pomyśleć: „O, ten kwiatek trzeba by przesadzić. Drzewo rzuca za duży cień. A tam z kolei przydałoby się coś odmalować”. 

Jesteś miejską dziewczyną czy wiejską?
Jestem miejską, a wiejską się stałam. Wszystkiego się nauczyłam z tutoriali w internecie. Dziś, po latach, mam wspaniałe efekty (śmiech). 

Masz licencję pilota, kiedyś powiedziałaś, że marzysz o podróży w kosmos – mam wrażenie, że nie ma dla Ciebie granic. 
Wychowałam się w takiej rodzinie, nie widzę w tym nic niezwykłego. Zawsze wychodziłam z założenia, że jeśli ktoś potrafi coś zrobić, to dlaczego ja nie miałabym się tego nauczyć? A ja lubię się uczyć, najbardziej mnie interesuje sam proces. 

Tata, pilot, nigdy Ci nie mówił: „Pilotowanie samolotów nie jest dla dziewczynki”?
Nie. Dlaczego miałby tak mówić? W Polsce? O wiele wcześniej przeszłyśmy proces emancypacji niż Włoszki. Zresztą ja się wychowywałam w latach 80. i 90. – w czasach, kiedy kobiety musiały pracować, nikt nie siedział w domu. Uważam, że kobiety z mojego pokolenia, wychowane w Polsce, mają inne podejście do tego, co mogą osiągnąć. Bardzo się w tym różnią od Włoszek. Moja babcia była w wojsku, wszyscy zawsze pracowali. 

A Ty, mając 15 lat, wyruszyłaś w świat – pracować jako modelka w Japonii. To był akt odwagi?
Z dzisiejszej perspektywy tak, pewnie swojej córki bym nie wysłała. Dziś jest więcej rzeczy, których się boję. Kiedyś na odważne decyzje pozwalała mi naiwność. Teraz pewnie obawiałabym się wyjechać na drugi koniec świata, nie znając języka. Ale dzięki temu bardzo wcześnie nauczyłam się, jak sobie radzić sama, z dala od domu. Nie było w tym buntu – wracając do tematu – rodzice mnie wspierali, dali mi narzędzia, którymi mogłam się tam posługiwać, umiałam odróżniać to, co złe, od tego, co dobre. 

Dziś też zdarza Ci się zostawić dom i jechać na całe tygodnie do Nepalu. 
Tam jest mój trzeci dom. Niemal od 20 lat jeżdżę do Mustangu, regionu położonego przy granicy z Tybetem. Długo czekałam, aż urosną drzewa w moim ogrodzie pod Rzymem. Zanim jabłoń, którą posadziłam, wydała owoce, minęło pięć lat. I podobnie jest z Nepalem – założyłam tam szkołę, a dziś, po czterech latach, są owoce. Pięćdziesięcioro dzieci, które uczą się w trzech językach, kończy czwartą klasę. W zeszłym roku ten region odwiedził duchowy przywódca Ratna Vajra Rinpoche. To było wydarzenie też dlatego, że zastał w wiosce dzieci – co się nie zdarza, bo w tamtym regionie nie ma wielu szkół i dzieci uczą się z dala od domów i rodzin. Chciałabym móc zrobić dla nich więcej, ale dla mnie to też nauka: że nie wszystko od razu. Czasem wystarczy ziarenko. Trzeba cierpliwości. 

Rozmawiała Anna Luboń