Rola Zuli w „Zimnej wojnie” przyniosła Ci światową sławę. Wywróciła życie do góry nogami?
Joanna Kulig: Jest intensywnie, ale to wszystko dzieje się w dobrym dla mnie momencie. Mam 36 lat. Dojrzałam. Zdążyłam sobie poukładać życie zawodowe i prywatne. Mój cudowny mąż wspiera mnie na każdym kroku. Mam w sobie radość i spokój. Jest oczywiście rozpoznawalność, która po „Zimnej wojnie” przerosła moje najśmielsze oczekiwania, choć wydawało mi się, że już dawno się z nią oswoiłam. Utrata prywatności to w tym zawodzie jedna z najtrudniejszych rzeczy, z jaką musisz się zmierzyć. Trzeba nauczyć się żyć trochę w dwóch światach.

Będzie Oscar? Co Ci podpowiada intuicja?

Że to mało prawdopodobne. Jednak już sam fakt, że jestem przez światowych dziennikarzy wymieniana w gronie faworytek do nominacji, jest dla mnie wielkim wyróżnieniem. Zabawnie, bo wiele osób już teraz gratuluje mi tej nominacji. Tłumaczę, że to tylko wstępne typowanie. Ale miło mi, że tyle ludzi trzyma za mnie kciuki. To niesamowite. Tak jak cały ten rok. Zapamiętam go chyba na zawsze.

I co dalej?

Na razie skupiam się na tym, co czeka mnie w najbliższym czasie. Jestem tuż po pokazach premierowych „Zimnej wojny” w Anglii, we Francji i w Niemczech, a teraz lecę na festiwale filmowe do Nowego Jorku i Los Angeles. I po raz kolejny wszyscy doświadczamy tego, jak publiczność wspaniale reaguje na nasz film, jak znani ludzie po seansie wymieniają go jako jedną z najlepszych produkcji roku. Ostatnio spotkało nas to z ust Jodie Foster czy Larsa Urlicha z zespołu Metallica. Do tego dojdą liczne wywiady m.in. dla „Vanity Fair”, spotkania promocyjne, ogólnie wielka kampania, która poprzedza premierę filmu, w Stanach zaplanowaną na koniec grudnia. Potem wracam i robię sobie wolne. Jak wiesz, za chwilę zostanę mamą.

Zawsze chciałaś mieć dziecko?

Tak. To jedno z moich największych pragnień. Ale szanuję to, że nie wszystkie kobiety tak mają. Znam pary, które są szczęśliwe bez dzieci, i uważam, że nie każdy musi je mieć. Najgorzej jest robić w życiu coś, bo tak wypada.

Ty raczej tak nie masz. Wydaje mi się, że jak Ci coś nie pasuje, zostawiasz to i idziesz dalej. Mylę się?

Kilka dni temu moja teściowa powiedziała do mnie: „Wiesz, Asia, wtedy ta twoja decyzja o odejściu z dnia na dzień ze Starego Teatru w Krakowie była dla mnie bardzo dziwna. Ale teraz, z perspektywy czasu, muszę przyznać, że miałaś świetną intuicję”. Coś w tym jest. Kiedy podążam za tym, co naprawdę czuję, zawsze dobrze na tym wychodzę. Ale musiałam do tego dorosnąć. Długo to trwało, bo miałam problem z mówieniem „nie”. Wciąż nad tym pracuję.

A co podpowiadała Ci wtedy intuicja?

Że mimo wszystko to nie moje miejsce. Kiedy zbliżał się występ, ogarniał mnie tak potworny lęk, że nie potrafisz sobie tego wyobrazić. Grałam po 18 spektakli miesięcznie, w każdy wkładając maksymalnie dużo emocji. Do tego dochodziły liczne castingi, na które musiałam jeździć do Warszawy. Po takim maratonie czułam się wypalona. I tak miesiąc w miesiąc. A że mam tendencję do perfekcjonizmu i nie potrafię odpuszczać, to musiałam cały czas coś zmieniać, ulepszać. To powoduje, że się rozwijam, idę do przodu. Problem w tym, że jak nie umiesz szafować swoimi siłami, to czasami staje się to destrukcyjne. Dziś już to wiem, potrafię nazwać. Wtedy musiałam zrobić drastyczne cięcie. Spakowałam rzeczy, złożyłam wypowiedzenie w Starym Teatrze i mimo że nie miałam żadnej innej pewnej pracy, to od razu poczułam ulgę. Wtedy też nie chciałam być aktorką albo nie byłam gotowa nią być. Chciałam śpiewać. To jest moje. To sprawia mi przyjemność. Wygrałam „Szansę na sukces”, zaśpiewałam gościnnie na płycie z Grzegorzem Turnauem i nagle dwa razy nie dostałam się do Instytutu Jazzu w Katowicach, o którym marzyłam.

Ale skończyłaś Wydział Aktorski krakowskiej PWST.

Nie miałam pieniędzy na prywatne studia. To była pragmatyczna decyzja. O egzaminach dowiedziałam się tydzień wcześniej. Byłam chora. Poprosiłam wychowawczynię z internatu, żeby złożyła w moim imieniu papiery i opłaciła wpisowe. Ilość materiału, którego musiałam się nauczyć, mnie przerosła. Chciałam się wycofać. Poprosiłam o zwrot pieniędzy, ale było za późno. Więc spróbowałam. To był jakiś szał. Poszłam nawet do kościoła spisać teksty pieśni, które znałam z mszy. Selekcja była ostra, przeszłam pierwszy etap, jednak się nie dostałam. Wtedy górę wzięła moja ambicja. Spróbowałam rok później. Lepiej przygotowana. Udało się. Tak widocznie miało być. Wierzę, że los czasami wybiera dla nas lepsze rozwiązania.

„Zimna wojna”, „Siedem uczuć”, „Kler”, serial „Pułapka”… Która z tych ostatnich ról była dla Ciebie najważniejsza, najtrudniejsza?

Niezmiennie ta w „Sponsoringu”. Może dlatego, że był to dla mnie aktorski przełom, emocjonalny rollercoaster. Trudny temat filmu, do tego intensywna nauka francuskiego i gra u boku Juliette Binoche. To doświadczenie pozostanie we mnie na zawsze. A z ostatnich, chyba ta w „Klerze”. Jestem wierząca, wychowałam się w małej miejscowości, w której „najważniejszy” był ksiądz. Chciałam zagrać w tym filmie trochę na przekór. Byłam ciekawa reakcji ludzi. I wiesz, że niektórzy z mojej rodziny zadzwonili do mnie od razu, jak zobaczyli trailer, z pretensją, jak mogłam wystąpić w takim filmie? Zgadzam się, że jest kontrowersyjny. Mówi o problemie przez lata zamiatanym pod dywan, ale w moim odczuciu nie obraża idei Kościoła jako takiej. Pokazuje, że nieważne, jaki mundurek włożymy, jesteśmy tylko ludźmi, z wszystkimi swoimi słabościami.

Myślałam, że w pierwszej kolejności wymienisz „Zimną wojnę”…

To był trudny film, ale nie najtrudniejszy emocjonalnie, był bardzo spójny ze mną. Grałam, śpiewałam, tańczyłam. To była rola moich marzeń, której poświęciłam całą pasję.

Trudniejsze jest wchodzenie w rolę czy raczej wychodzenie z niej?

Gdy wchodzisz w rolę, żyjesz tylko nią. Wszyscy cię w tym wspierają. Reżyser, aktorzy, nawet kostiumograf. Są próby, długie godziny na planie, wspólne posiłki. Twoje życie toczy się wyłącznie wokół roli i filmu. I przychodzi taki dzień, kiedy kończą się zdjęcia i ta pozorna bliskość z ludźmi. Wracasz do domu i jest pustka. Nie wiesz, co z sobą zrobić. Oczy-wiście zawiązują się czasami jakieś głębsze relacje, które trwają dalej. Dociera do ciebie, że świat, w którym intensywnie żyłaś przez kilka miesięcy, był fikcją. Zostaje ci ten, który zbudowałaś sobie poza tym filmowym. Jeśli on nie istnieje, masz ochotę iść na kolejny plan, by znów być z ludźmi.

Ale Ty masz do czego wracać?

Mam. Jednak zawsze jest jakaś pustka. Mąż doradził mi kiedyś, żebym w pierwsze wolne dni po dużym projekcie robiła sobie plan działania. Rozpisuję więc: 9.00 – śniadanie, 10.00 – telefon do mamy, 10.30 – spacer i tak dalej… To pomaga, bo po dłuższym okresie pracy masz w sobie taki chaos, że wszystko chcesz zrobić naraz. Załatwić milion zaległych spraw, odezwać się do ludzi, z którymi ostatnio nie miałaś kontaktu. Potrzebujesz chwili, żeby zatrzymać ten pędzący pociąg, kiedy kończysz plan. Potrzebujesz wpaść w normalny rytm, a jednocześnie odpocząć. Ja wolę pojechać na narty, niż leżeć na plaży. Kiedy męczę się fizycznie, zawsze odpoczywam psychicznie. Myślę, że posiadanie dzieci też to gwarantuje. Musisz po prostu wrócić do tu i teraz. Nie masz wyjścia.

Jesteś już w fazie kupowania ubranek?

W ogóle. Jestem wychowana w systemie przekazywania rzeczy. Pozbieram po znajomych, oddam potem następnym, gdy będą potrzebować. Uważam, że żyjemy w czasach nadmiaru wszystkiego. Nie lubię mieć dużo rzeczy. Rozczulać się nad nimi. Chciałabym jeszcze zapanować nad ilością śmieci, które produkuję, i nauczyć się nosić torby wielokrotnego użytku, żeby ograniczyć korzystanie z reklamówek. Może mi się to uda, jak trochę zwolnię tempo.

Jesteś minimalistką?

Staram się. Na pewno jestem minimalistką modową. Mam taką figurę, na którą trudno coś kupić, bo moda w dużej mierze jest stworzona dla wysokich i szczupłych kobiet. Może dlatego nie lubię chodzić po sklepach. U mnie sprawdza się szycie na miarę. Do „Zimnej wojny” każda rzecz była dla mnie uszyta. A na festiwalu w Cannes miałam garnitur od Tomka Ossolińskiego. Dorosłam już do tego, że jest mi dobrze w prostych, stonowanych rzeczach. Przy moim typie sylwetki i urody we wszystkim innym wyglądam wulgarnie. Ale musiałam przejść przez różne wizje innych na temat mojego wyglądu, poprzebierać się trochę, by zrozumieć, że naturalność jest moim atutem. Najlepiej styl francuski, dokładnie taki jak na tych zdjęciach.

Kiedy francuskie ELLE usłyszało, że będziesz u nas na okładce grudniowego numeru, od razu zadzwonili, że też robią z Tobą okładkę i sesję z okazji francuskiej premiery „Zimnej wojny”. Jesteś tam bardzo znana i lubiana.

Z wzajemnością. Uwielbiam ich za radość życia, kulturę, modę, naturalność, przyzwolenie na siwe włosy. Świetnie wspominam tę sesję. I nie tylko dlatego, że to moja pierwsza zagraniczna okładka. Wiesz, że na planie, kiedy był czas na obiad, nie było jedzenia na papierowych talerzykach? Catering został podany na porcelanie! Całą ekipą usiedliśmy do stołu, rozmawialiśmy, celebrowaliśmy ten posiłek. Kocham Francuzów za to, że wspólne posiłki to dla nich świętość.

A co jest dla Ciebie świętością?

Nie chcę mówić, że Bóg, bo to zabrzmi patetycznie. Różnie to nazywam. Czasami Bóg, czasami konstruktywna energia, dobro albo miłość. Jak sobie pomyślę, że miałoby nic tam nie być, robi mi się smutno i wszystko trochę traci sens.

Kiedy widzę Cię na ekranie, mam wrażenie, że się bardzo lubisz. Potrafisz być tak samo brzydka, jak ładna. Nie musisz być za wszelką cenę idealna?

Ideały nie istnieją. Nie wierzę w wieczną młodość, idealną urodę. Wychowałam się w miejscu, gdzie było prawdziwe życie, piękno, brzydota i patologia. Radość i łzy, narodziny i śmierć. W tak małej społeczności widzisz to bardzo dokładnie i wiesz, że życie składa się z tych wszystkich elementów, historii i emocji. Skupianie się wyłącznie na cielesnym aspekcie nie ma najmniejszego sensu.

No dobra, ale na pewno nieraz usłyszałaś na castingu: jesteś za młoda, za stara, za chuda, za gruba… Nigdy Cię to nie dotknęło?

Słyszałam różne rzeczy. To nie jest miłe, ale mam do tego dystans. Ktoś ocenia mnie przez pryzmat roli, którą mam zagrać. Paweł Pawlikowski kazał mi schudnąć pięć kilogramów do roli Zuli.

Zrobiłaś to?

Pewnie, choć nie znoszę diet. Nie ukrywam, że zdarzało mi się chować z jedzeniem po kątach. Ale dla roli trzeba czasami zrobić różne rzeczy. Za to kocham aktorstwo. Za te wyzwania. Za to, że nie ma nudy. Za to, że wchodzisz w inne światy. W inne emocje. I za każdym razem odkrywasz coś nowego o sobie. Do tych pięciu kilo podeszłam jak do zadania, wiedząc, że nie będzie to trwało wiecznie. Nie znoszę diet. Życie jest za krótkie, żeby odmawiać sobie przyjemności. Poza tym za bardzo lubię jeść.

A gotować?

Jak mam czas. Dużo lepiej robi to mój mąż. Zdecydowanie wolę mu w tym pomagać. On jest organizatorem. Mam poczucie, że to on opiekuje się naszym domem. Moja mama, jak na to patrzy, twierdzi, że teraz są takie fajne czasy dla kobiet, bo mężczyzna i ugotuje, i upierze. U nas wygląda
to tak, że jak ktoś ma akurat czas, to gotuje, pierze, sprząta. W tej kwestii mamy w domu równouprawnienie. Myślę, że wynika to z tego, że świetnie się dogadujemy, często uzupełniamy, ale też jesteśmy trochę niezależni od siebie. On jest reżyserem, ja aktorką. Maciek lubi pracować w domu, ja mam lekkie ADHD i lubię wychodzić, spotykać się z ludźmi. Lubię, jak coś się dzieje.

To Twoja miłość życia?

Tak! Wszyscy się dziwili, że tak wcześnie się pobraliśmy. Ale ja byłam pewna od początku. Zdecydowaliśmy się na ślub, bo dla nas to ważny rytuał.  Ostatnio byli u nas znajomi, którzy pobrali się w Las Vegas. Wrócili i stwierdzili, że zrobią to jeszcze raz w Polsce, bo brakowało im rodziny, przyjaciół, tej całej atmosfery. Coś w tym jest. Wierzę, że jeśli komuś wyznajesz miłość przy ważnych
dla ciebie osobach, to do czegoś to zobowiązuje. Łatwiej znieść kryzysy.

Małżeństwo – antidotum na pokusy?

Nie, na pewno nie. Dziś, gdy coś jest nie tak, ludzie po prostu od siebie odchodzą. Tak jest najłatwiej. Z czasów dzieciństwa nie pamiętam żadnego rozwodu, choć nie mówię, że w paru przypadkach nie byłoby to wskazane. Wszystko jest kwestią poczucia bezpieczeństwa. Zaufanie jest najważniejsze. Jeśli komuś nie ufasz, niczego z nim nie stworzysz.

Potrzebujesz do życia ludzi?

Bardzo. Ludzie i bliskie relacje z nimi na co dzień, a nie od święta, są mi niezbędne do życia. To wyniosłam z domu rodzinnego. W weekendy zazwyczaj robimy z Maćkiem takie spotkania towarzyskie od 14 do… Godzina wyjścia dowolna. Zapraszamy znajomych, sąsiadów, przyjaciół. Wspólnie gotujemy. Ostatnio mój mąż z przyjacielem zrobili ze 30 pizz. Jemy, pijemy, gadamy. Tak po prostu z sobą jesteśmy. W ostatnim spotkaniu uczestniczyła moja mama, która nas odwiedziła. Kiedy wszyscy już wyszli, powiedziała: „Macie świetnych ludzi wokół siebie”. To było miłe, bo to nasza „warszawska” rodzina, którą stworzyliśmy.

Wierzysz w kobiecą solidarność?

Tak. Wierzę, że są sfery życia kobiety, które rozumie tylko druga kobieta. Mężczyźni mają pewnie podobnie. Musisz mieć wokół siebie bliskie kobiety, z którymi możesz przegadać pewne problemy, wypłakać się, czasami po prostu wspólnie się ponudzić. To zbliża i daje siłę, że nie jesteś sama.

 

Rozmawiała Marta Drożdż