Rok temu, chwilę po skończeniu czwartkowej przedpołudniowej audycji, dowiedziałam się, że była moją ostatnią. Zwolniono mnie nagle, bez podania powodu i przyczyny. Dziewiętnaście lat pracy w radiu w sekundę przeszło do historii. Gdy minął pierwszy szok, w mojej głowie była już tylko mobilizacja i kiełkujący plan rozstania z firmą, w której spędziłam całe moje zawodowe życie i której dałam tak wiele, nie dostając na koniec jedynej rzeczy, która umożliwiłaby - mimo wszystko - zamknięcie tego rozdziału z kulturą i klasą ze strony mojego byłego już pracodawcy.

Nie pozwolono mi pożegnać się z moimi słuchaczami, podziękować im za wszystko. Miałam zniknąć z anteny, bez słowa, bez wyjaśnienia, jakby nigdy mnie na niej nie było, jakbym nigdy się nie wydarzyła. Nie mogłam na to pozwolić i nie chciałam na to pozwolić. To „dziękuję” musiało zostać wypowiedziane.

Postanowiłam pożegnać się w moich mediach społecznościowych i tam wyjaśnić, dlaczego już się nie usłyszymy. Robiąc to na swoich zasadach przejęłam narrację sytuacji, która jeszcze niedawno wydawała się kompletnie poza moją kontrolą. Poczułam, jak wraca moja siła, intuicyjnie przeczuwałam, że to rozstanie będzie głośne. Ale nie spodziewałam się, jak bardzo!

Mój pożegnalny wpis po zaledwie dwudziestu czterech godzinach miał trzymilionowy zasięg, doczekał się piętnastu tysięcy komentarzy, a ja po raz pierwszy stałam się bohaterką medialnego szaleństwa, szczęśliwie w pięknej sukience.

Długo myślałam, co chcę w tym poście napisać, jak streścić tę wielką radiową przygodę, jak podziękować wszystkim, którzy mi w niej towarzyszyli, jak wyjaśnić ten absurd. Za to od razu byłam pewna, w czym wystąpię na towarzyszącym tym słowom zdjęciu. Wybrałam skromną, białą sukienkę Vampire’s Wife, jeden z pierwszych modeli marki, jej początek. Był to dla mnie wybór symboliczny. Bo to było pożegnanie. Ale z pewnością nie był to koniec.

O Vampire’s Wife, marce Susie Cave, żony Nicka, po raz pierwszy usłyszałam w 2015 roku. Było to wtedy niszowe, skromne przedsięwzięcie zaprzyjaźnionych inwestorów, którzy wsparli ideę, „vanity project” pięknej pani Cave, byłej modelki, obecnie muzy i żony artysty. Susie zapragnęła sukienek, jakich nie mogła znaleźć w sklepach, a jednocześnie takich, w których najbardziej podobała się słynnemu mężowi. Zaczęła więc je projektować, czy raczej inspirować, bo projektantką nie jest. Były bardzo jak na współczesną modę skromne, nieostentacyjne, a także trudne do noszenia, bo nie wybaczały nieidealnej sylwetki i proporcji, w końcu miała je nosić przede wszystkim ona, kobieta perfekcyjna. Były wyzwaniem. A ja bardzo lubię wyzwania.

Pierwsza zamówiona przeze mnie sukienka, jeden z debiutanckich projektów marki, Night Garden Dress, wąska suknia długości 3/4, na cienkich, wiązanych ramiączkach, cała z jedwabnej tafty w odcieniu intensywnej, głębokiej zieleni, od razu po przymiarce wróciła do showroomu w Brighton. Nie byłam gotowa na to, co zobaczyłam w lustrze. Stała przede mną kobieta z wyraźnie zaznaczoną talią, biodrami i piersiami, wypełniająca kształtami idealnie opinającą ją sukienkę. Dziewczyna, bezpieczna w swoim nonszalanckim paryskim szyku, musiała dorosnąć do tych sukienek, do siebie - kobiety. Night Green Dress została przeze mnie po latach odnaleziona i kupiona na brytyjskim eBay i wciąż czeka na swój moment, swoje wyjście w świat. Na razie, jako pierwsza, otwiera w szafie moją ulubioną kolekcję, wszystkich sukienek Vampire’s Wife.

Gdy w 2016 roku kupowałam białą Cate, sukienkę ze zdjęcia towarzyszącego pożegnalnemu wpisowi, nie byłam przekonana o słuszności zakupu. Wąska, niepraktyczna, półprzezroczysta, w drobne, słodkie kwiatki, była fantazją przewrotnej niewinności, projekcją grzecznej kobiety uwięzionej w piekle niewygodnej sukienki i ta niedorzeczność wydała mi się pociągająca. Ale to wciąż nie znaczyło, że zamierzałam ją nosić. Kupowane przeze mnie w pierwszych miesiącach działalności marki sukienki Vampire’s Wife nie były moimi ubraniami, nie miały żadnego wymiaru praktycznego, były wyłącznie kaprysem, przyjemnością, małymi perwersjami w mojej szafie.

Aż stały się czymś jeszcze. W 2015 roku Susie i Nick w tragicznych okolicznościach stracili nastoletniego syna. Pogrążona w żałobie matka po kilku miesiącach zdecydowała, że młoda, potrzebująca jej zaangażowania i obecności firma będzie jednym z najważniejszych powodów, by każdego dnia wstać z łóżka, by mieć po co żyć. Nagle w DNA marki zostało wpisane coś więcej niż słynny muzyk i jego piękna żona, pociągająca moc nazwiska. Te sukienki, wraz z rozwojem firmy, jej sukcesem, stały się symbolem siły kobiety, jej pasji, zaangażowania, terapeutycznej mocy piękna i mody.

I wtedy pozwoliłam im stać się i moją zbroją, bo ilekroć zakładam którąś z nich, przypominam sobie, że przetrwam i mogę wszystko. Ta idea okazała się być mi bliższa niż same projekty, bo każda z sukienek Vampire’s Wife idzie na wojnę z moim gustem, są dla mnie za grzeczne, zbyt przyzwoite. Z drugiej strony, za to właśnie je lubię.

Wszystkie wiedźmy Vampire’s Wife, ten gang długowłosych niespokojnych czarownic, Florence Welch, Courtney Love, sama Susie, noszą je w najprostszej wersji, bez dodatków, wymyślnych stylizacji, makijaży i fryzur, jest tylko kobieta i jej piękna sukienka. Taka wizja mody bardzo mi odpowiada.

Te sukienki nigdy nie będą modne czy niemodne, czekają na swój czas, a ten zawsze nadchodzi. W złotej weszłam do budynku radia po raz ostatni jako dziennikarka stacji, by poprowadzić kameralny koncert Rufusa Wainwrighta. W kwiecistej wystąpiłam w reklamie radia. W krótkim modelu Whole Lotta Trouble nie raz pojawiałam się na poniedziałkowych wieczornych Aksamitach, by chwilę po skończeniu audycji wybiec w miasto i, cóż, pozwolić sukience stać się łobuzerską przepowiednią. Najsłynniejsza z nich wszystkich, nazwana niedawno „sukienką dekady”, metaliczna zielona Falconetti, jest tak wyjątkowa i piękna, że aż jestem ciekawa, jakie zdarzenie będzie wreszcie jej godne. Ten emocjonalny łącznik z ubraniami wydaje mi się romantyczny i tak bardzo niedzisiejszy. Współcześnie ceni się raczej zachwyt i szum, jaki generuje założenie wielu drogich, ostentacyjnie markowych rzeczy. Nie za to pokochałam modę i nigdy tą drogą nie pójdę.

Kibicuję poczynaniom pani Cave, obserwuję rozwój jej firmy, znam jej ambicje i plany, i patrzę na to z lekko zazdrosnym żalem, bo Vampire’s Wife nie jest już moją tajemnicą. Pocieszam się, że zawsze będę tą, która nosiła te sukienki w Polsce jako pierwsza i która po raz pierwszy o nich pisała i opowiadała, chociaż nigdy tak pięknie jak największy fan marki - i jej inwestor! - Nick Cave. 

A biała Cate… Po zrobieniu tego zdjęcia w jednej z moich ulubionych restauracji, podczas kolacji z szampanem, celebrującej bardziej nowy początek niż koniec, na chwilę stała się po prostu dość niewygodną sukienką, w której pojechałam do radia po ostatnie rzeczy z mojego pokoju. Obładowana moimi płytami i książkami, niezdarnie wsiadłam do samochodu i rozerwałam obcasem jej bok. Było w tym zniszczeniu coś symbolicznego. Do dzisiaj nie naprawiłam tej drobnej szkody, jest blizną tej sukienki. Jest jej i moją historią.