Kilka razy zdarzyło mi się uczestniczyć w jej pokazie. Za każdym razem było to ekscytujące doświadczenie. Jestem przekona-ny, że styliści i dziennikarze, którzy także na nich byli, w pełni by się ze mną zgodzili. Pokazy Marant, choć paradoksalnie ona sama ich nie znosi, są dla mnie synonimem tego, czym kiedyś była wielka moda. Seksowne dziewczyny paradują po wybiegu w ciuchach, w których czują się jak milion dolarów. Wśród nich takie piękności jak Kaia Gerber, Anna Ewers czy Catherine McNeil. Wszystko w rytm energetycznej muzyki i oszczędnej scenografii, która nie odwraca uwagi od kolekcji. I słusznie, bo robienie konkurencji jej ciuchom byłoby nierozsądne. Ostatni raz siedziałem na jej pokazie dwa sezony temu, w gigantycznym namiocie pośrodku Ogrodów Tuleryjskich. Z show wychodziłem w tłumie rozemocjonowanych redaktorek, które dyskutowały o tym, co chciałyby mieć z wybiegu w swojej szafie. Na liście znalazły się trencz oversize, asymetryczna, skórzana ramoneska, spodnie z podwyższoną talią w kolorze khaki, żołnierski żakiet i koszula z superszerokimi ramionami. Pamiętam, bo mnie też się podobały. Co ciekawe, w jej najnowszej – jesiennej – kolekcji znajdziemy podobne fasony. Bo właśnie na tym polega fenomen Marant. Projektantka nie zmienia estetyki co sezon. Jej styl z roku na rok ewoluuje, podlega wariacjom, nie ma tu mowy o drastycznych rewolucjach. Mimo to jej kolekcje się nie nudzą. Nawet na twarzach wiernych klientek siedzących w pierwszym rzędzie wciąż widać podniecenie. Jak ona to robi? „To proste. Nigdy nie zaprojektowałabym czegoś, w czym sama nie chciałabym chodzić” – mówi.

Model wedge shoes, czyli tenisówek na koturnie, w ciągu roku sprzedał się w 80 tysiącach egzemplarzy. A z Marant uczynił gwiazdę.

JESTEM SWOJĄ MUZĄ
Sportowa bluza i T-shirt oraz skórzane spodnie albo koszula z podwiniętymi rękawami i dżinsy typu boyfriend. Płaszcz lub marynarka zarzucone na ramiona, naturalnie siwiejące włosy spięte w kucyk i prawie żadnego make-upu. No, może odrobina eyelinera. W wieku 52 lat Isabel Marant nosi rozmiar 38 i jest uosobieniem paryskiego szyku. Na wskroś francuska projektantka jest też absolutnie najlepszą ambasadorką swoich kolekcji. „Sama dla siebie jestem muzą” – mówi. To nie kokieteria. Stylistki, które bywały w jej paryskim studiu na Rue Croix des Petits Champs, często opowiadały, że sama przymierza każdy element kolekcji. Na zapleczu potrafi paradować w samych majtkach. Dzięki temu w jej spodniach kieszenie są na takim poziomie, aby móc niedbale trzymać w nich ręce, a sweter lub szorty na tyle krótkie, aby wyglądać sexy, ale nie wulgarnie. „Jako dziewczyna dorabiałam jako modelka do przymiarek. To pomogło mi w późniejszej pracy, nauczyło patrzeć na ubranie z dwóch stron – jako klientka i jako projektantka” – wspomina. Na co dzień nosi ubrania z własnych kolekcji, zarówno najnowszych, jak i vintage. I nieważne, jak się je zestawi, bo i tak idealnie do siebie pasują. Jej fasony są perfekcyjne, ale w specyficzny, nonszalancki sposób. Dlatego tak bardzo odpowiadają Francuzkom, które na pozór nie przykładają wagi do wyglądu. „Kiedyś jedna z dziennikarek powiedziała mi, że moje ubrania, choć zupełnie nowe, wyglądają, jakby były w jej szafie od lat. I to był dla mnie największy komplement” – opowiadała w „The Guardian”.  

„Kiedyś usłyszałam, że moje ubrania, choć nowe, wyglądają, jakby były w szafie od lat. To dla mnie największy komplement!” ISABEL MARANT


BYĆ JAK PATTI SMITH
Przy tworzeniu kolekcji Isabel trzyma się kilku zasad. Po pierwsze, nie projektuje ubrań na wieczór, bo jak twierdzi, strasznie ją to nudzi. „Kobieta nie może wyglądać stylowo tylko od święta. Każda z nas chce wyglądać dobrze na co dzień, gdy odwozi dziecko do szkoły, idzie na siłownię, do pracy, na spotkania” – wyjaśnia. Po drugie, uważa, że strój powinien być na tyle uniwersalny, aby za pomocą jednego triku kompletnie zmienił swój charakter, np. gdy włoży się szpilki zamiast balerin. Po trzecie, nie znosi, gdy ubieranie się zajmuje dużo czasu. Dlatego projektuje ciuchy, które „zrobią look” w sekundę. Takie są też zestawy z jej jesiennej kolekcji, np. militarna koszula połączona z beżowymi cygaretkami, skórzana, kopertowa sukienka zestawiona z bluzką ze stójką czy kimonowa kurtka zmiksowana z marszczonymi kozakami za kolano. Wszystko w rockowym stylu z lat 80. skontrastowanym z klimatem hippie. I dodatkowo podkręcone detalami wyglądającymi jak z dalekich, egzotycznych podróży. Dziewczyna Isabel Marant jest niczym najbardziej stylowa globtroterka świata zakochana w stylu dawnych ikon mody – Grace Jones czy księżniczki Stefanii z Monako. To kobiety, które inspirują ją dziś i inspirowały ją, gdy była nastolatką. Tak naprawdę DNA swojego unikatowego stylu wyniosła z domu. Marant wywodzi się z nobliwej francuskiej rodziny. Jej ojciec był fotografem, a matka pochodzącą z Niemiec modelką, która miała artystyczną duszę i lubiła nosić się w kreacjach od Kenzo Takady. Isabel wychowywała się w prestiżowej paryskiej dziel-nicy Neuilly-sur-Seine. Gdy miała sześć lat, jej rodzice się rozstali. Isabel została z ojcem, który wkrótce poślubił pochodzącą z Martyniki czarnoskórą piękność. Kobieta chodziła ubrana od stóp do głów w rzeczy Yves Saint Laurent. Bardzo elegancko i jak na tamte czasy – klasycznie. Jej styl nie podobał się małej Isabel, zresztą jak cała ówczesna, zbyt kolorowa moda. Choć gustowne ubrania otaczały ją na co dzień, ona się buntowała. Do szkoły w torbie nosiła dodatkowe ciuchy, w które przebierała się przed wejściem. Wolała grunge’owe swetry, sprane dżinsy i wyciągnięte koszule. Bliżej jej było do wizerunku Patti Smith niż Madonny. 

Ubrania i dodatki w stylu Isabel Marant . Sprawdzamy, gdzie kupić najładniejsze>>

ZBUNTOWANA BIZNESWOMAN
Zaczęła szyć dla siebie ciuchy już jako nastolatka. Przerabiała jedwabne szlafroki ojca we wzór paisley, kaszmirowe swetry i żołnierskie kurtki znalezione w second-handach. A potem zaczęła sprzedawać je rówieśnikom. To był ciekawy czas – połowa lat 80., koniec ery Claude’a Montany i Thierry’ego Muglera i początek fenomenu Jeana-Paula Gaultiera i nowej generacji japońskich projektantów z Yohji Yamamoto i Comme des Garçons na czele. Oni ją fascynowali, ale nie tak bardzo jak ówczesna idolka niepokornej młodzieży, kontrowersyjna Vivienne Westwood. To na jej punkowe ubrania Marant oszczędzała, dorabiając jako au pair. I to one zainspirowały jej pierwsze projekty, które stworzyła ze swoim ówczesnym chłopakiem, również projektantem, Christo­phe’em Lemaire’em. Ich wspólna marka Allée Simple nie przetrwała długo. Ale to doświadczenie sprawiło, że porzuciła plany studiowania ekonomii na rzecz nauki projektowania w prestiżowym paryskim Studio Berçot. Potem pracowała z matką, która miała małą firmę z dzianiną. Jej rychłe bankructwo projektantka skwitowała: „Ona nigdy nie miała głowy do interesów. Tak naprawdę to ja zawsze byłam matką swojej matki”. Wtedy otworzyła własny brand. Pierwszy sklep powstał niedaleko placu Bastylii w 1994 roku, niedługo zorganizowała pierwszy pokaz. Modelkami były jej przyjaciółki, które pozowały w przestrzeniach opuszczonego squatu. Wkrótce o nowej francuskiej projektantce dowiedziały się stylistki. Wizyta w jej butiku stała się obowiązkowym punktem programu podczas tygodni mody w Paryżu. Początkowo tajny adres szybko stał się celem pielgrzymek fashionistów. A apogeum popularności nastąpiło w 2011 roku, kiedy Marant wymyśliła buty o nazwie „wedge shoes”, czyli sneakersy na podwyższonym obcasie. W ciągu zaledwie roku sprzedała 80 tysięcy par tego modelu. Jej przychody wzrosły o 50 proc., a roczny obrót sięgnął 70 milionów euro. Buty w okamgnieniu zaczęły być masowo kopiowane. „Czułam, że będą hitem, ale nie sądziłam, że aż takim. Gdy widziałam na ulicach po-dróbki moich butów… czułam się zażenowana” – komentowała. Chwilę potem przyszedł kolejny sukces. Odzieżowy gigant H&M zaproponował jej współpracę przy stworzeniu wspólnej kolekcji. I tak z niszowej francuskiej projektantki, którą kupowały najfajniejsze dziewczyny w mieście, stała się… ikoną popkultury.

„NIE MYŚLĘ o sobie jak o projektantce przez wielkie P. Wolę tworzyć praktyczną modę dla kobiet”.  ISABEL MARANT

MODA TO NIE WSZYSTKO
Dziś Isabel ma 37 flagowych butików na całym świecie, w tym w Paryżu, Londynie, Nowym Jorku, Tokio, Hongkongu czy Dubaju. W ciągu 25 lat kariery nigdy nie pracowała dla innego domu mody ani luksusowego koncernu. Otrzymywała propozycje, aby poprowadzić znane marki, ale nie chciała. Jest w pełni skupiona na prowadzeniu własnego brandu, któremu poświęca tyle samo czasu, gdy zaczynała. „Najbardziej lubię chwilę, gdy wczesnym wieczorem mój zespół wychodzi z pracowni i zostaję zupełnie sama. Tak naprawdę dopiero wtedy mogę skupić się na projektowaniu” – opowiada. Podkreśla jednak, że choć moda to jej pasja, nie jest ona całym jej życiem. Od ponad 20 lat jest związana z projektantem akcesoriów Jérôme’em Dreyfussem, z którym ma 16-letniego syna Tala. Trzy razy w tygodniu swój dzień zaczyna, ćwicząc ashtanga jogę, a każdy weekend razem z rodziną spędza 50 kilometrów od Paryża, w drewnianym letniskowym domu, bez elektryczności, gdzie pielęgnuje ogródek. Ale niech to nikogo nie zwiedzie. Bo Isabel bliżej do typowej Francuzki niż ekoaktywistki. Do niedawna nałogowo paliła papierosy, uwielbia steki, a z używania futer zrezygnowała dopiero kilka lat temu. Woli porównywać się do słynnych francuskich kreatorek. Jak mówi: „Nie myślę o sobie jako o projektantce przez wielkie P. Nie jestem innowatorem jak Nicolas Ghesquière. Jestem bardziej jak Coco Chanel czy Sonia Rykiel, które ubierały kilka pokoleń kobiet”.                   

Tekst Marcin Świderek