2 marca 2019 roku. Jadę na pokaz Tommy’ego Hilfigera. To niesamowite, że w Paryżu podczas tygodnia mody korki są nawet o godzinie 20. Ale przezornie wychodzę z hotelu wcześniej, tak, że przed Théâtre des Champs Elysées pojawiam się dobre pół godziny przed czasem. Na miejscu przecieram oczy ze zdumienia, gdy widzę gigantyczną kolejkę do wejścia na pokaz. Ba! Trzy kolejki. Jedna dla gości (dziennikarzy i kupców), druga dla VIP-ów i trzecia dla nastoletnich klientów marki, którzy zaproszenie na show wygrali w social mediach. Hilfiger to jeden z nielicznych projektantów, którzy swoje pokazy traktują właśnie jako show. Stąd pojawiają się na nich ludzie niezwiązani z branżą. Ta kolejka była oczywiście najdłuższa. Przechytrzyłem jednak wszystkie trzy. A pomógł mi w tym nie kto inny jak… Gigi Hadid. Choć nie dosłownie. Po prostu wykorzystałem zamieszanie, gdy tłum fotoreporterów rzucił się na nią tuż przed wejściem. Wystarczyło przekroczyć próg teatru, by cofnąć się w czasie o blisko pół wieku. Pokaz Tommy’ego był inspirowany erą disco z lat 70. Zanim jednak modelki pojawiły się na wybiegu, przez kilkanaście minut tańczyli wrotkarze wystylizowani jak z „Gorączki sobotniej nocy”. Retrostylizacje modelek także nawiązywały do tego okresu w modzie. Tyle że nie one były tu najważniejsze, lecz to, co chciał zamanifestować projektant. Z 79 kobiet na wybiegu 59 było czarnoskórych. Wśród nich słynne w historii modelingu Beverly Johnson, Veronica Webb (pierwsza Afroamerykanka, która podpisała kontrakt kosmetyczny) czy legendarna Grace Jones (w tym roku skończyła 71 lat). W castingu do pokazu Tommy’ego chodziło zarówno o zaakcentowanie idei różnorodności rasowej, jak i wszechstronności wieku i rozmiaru. Po wybiegu paradowały dojrzałe kobiety i dziewczyny w rozmiarze XL, co publiczność nagrodziła w finale brawami na stojąco. Radosny, feministyczny spektakl w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Mocno feministyczny charakter miał też pokaz Diora. I to z wielu powodów. Po pierwsze, na T-shircie, który tworzył pierwszą pokazową sylwetkę, widniał slogan pochodzący ze zbioru esejów Robin Morgan „Sisterhood Is Global”. Po drugie, głównym elementem scenografii były zdjęcia włoskiej artystki konceptualnej Tomaso Binga, która w latach 70. podpisywała swoje prace męskim pseudonimem. W ten sposób protestowała przeciw męskim przywilejom w świecie sztuki. I wreszcie po trzecie, cała kolekcja była inspirowana stylem subkultury teddy boys, która narodziła się w Wielkiej Brytanii po drugiej wojnie światowej, a jej głównym elementem były fasony zapożyczone z męskiej garderoby. Na tym emancypacyjnym manifeście Maria Grazia Chiuri, dyrektor kreatywna domu mody, zbudowała jego nową filozofię. I był to strzał w dziesiątkę, co widać po liczbie fanów przed pokazem, ambasadorek marki w pierwszym rzędzie i w samych butikach. W tym flagowym, na Avenue Montaigne w Paryżu, byłem ostatnio z koleżanką, która polowała na nowy model torby tego domu. Mimo że był sezon wyprzedaży, których Dior nie robi, i tak w środku były tłumy. Co ciekawe, klientki łowiły nie tylko akcesoria, lecz także kaszmirowe swetry, ramoneski, tiulowe spódnice. Jeszcze kilka sezonów temu niektórzy krytycy nie wróżyli Marii Grazii Chiuri nic dobrego, a wyjątkowo cięta dziennikarka Cathy Horyn nazwała jej kolekcje czymś, co przypomina włoską konfekcję. Tymczasem widać, że grono wielbicielek projektantki i nowego Diora szybko się powiększa. Podobnie zresztą jak kolekcji Anthony’ego Vaccarello dla Saint Laurent. Ta ostatnia była na wskroś retro, inspirowana stylem muz założyciela domu mody. Z jednej strony można było podziwiać power looki rodem z lat 70. w stylu Betty Catroux, z drugiej – sylwetki w typie rockowego boho, do złudzenia przypominające klimat noszenia się Loulou de la Falaise. Największe wrażenie robiła jednak scenografia show. Gigantyczne lustrzane ściany z elementami zaprojektowanymi przez japońską artystkę Yayoi Kusamę można uznać za najciekawsze tło dla pokazu w tym sezonie. 

Aby dostać się na poranny pokaz Stelli McCartney trzeba przejść przez dwie bramki bezpieczeństwa. Miałem miejsce stojące, a to oznacza, że czekałem, aż usiądą wszyscy uprzywilejowani goście i dopiero wszedłem, tuż przed rozpoczęciem pokazu. Trochę jak z wejściówkami w teatrze. Ma to swoje plusy – stałem, ale za to w pierwszym rzędzie i miałem genialny widok. A tak szczerze, postać przez osiem minut w obłędnych, barokowych wnętrzach paryskiej opery to czysta przyjemność. Przyjemnością było też oglądanie samej kolekcji. Lakierowane, kimonowe płaszcze, szmizjerki o awangardowym cięciu, kombinezony oversize, a do tego dodatki w etnicznym stylu, np. paski czy kolczyki przypominające afrykańskie rękodzieło. I najważniejsze – wszystko wykonane z tkanin przyjaznych środowisku. Jak wiadomo, takie praktyki Stella stosuje od początku powstania jej firmy. Bo to, co dziś dla większości projektantów jest innowacyjnym ekorozwiązaniem, dla niej było normą prawie dwie dekady temu. W tym sezonie nowością w jej projektach jest wiskoza pozyskiwana z certyfikowanych lasów w Szwecji. Na wybiegu można było podziwiać starą gwardię top modelek, jak Tasha Tilberg czy Natalia Vodianova. W ogóle był to sezon powrotów modelek, które triumfy święciły na początku lat 2000. I tak u Etro pojawiła się Delfine Bafort, dla Roberto Cavalli chodziła Gemma Ward, u Simone Rocha Lily Cole, a u Burberry gwiazdą była 49-letnia Stella Tennant. Ta ostatnia chodziła także w show Alexandra McQueena, który miałem okazję oglądać osobiście. I to w doborowym towarzystwie, bo u boku Jessiki Mercedes. Wszyscy goście siedzieli na gigantycznych szpulach rodem z tkalni, a na wybiegu rozgrywał się mroczny romans. Modelki wystylizowane w wiktoriańsko-punkowe suknie i awangardowe garnitury robiły olbrzymie wrażenie. Tak naprawdę to próżno było szukać w tym sezonie prostych, minimalistycznych kolekcji. Wprost przeciwnie. Na wybiegach dominowały przeskalowane fasony, feeria barw, bogate zdobienia i kalejdoskop wzorów. A czasem wszystko naraz. Maksymalizm to teraz… maksyma projektantów. I choć tak wiele mówi się o kupowaniu praktycznych, uniwersalnych ubrań, które posłużą na lata, to jednak jesienne kolekcje dowodzą czegoś innego. Przede wszystkim tego, że moda to na pierwszym miejscu gigantyczny przemysł, którym rządzi pieniądz. A dziś, w dobie social mediów, wciąż lepiej sprzedaje się blask i glamour. Lepiej wygląda na Instagramie i jest w typie młodych millennialsów. 

Jo Ellison, Getty Images

Jednak więcej niż o samych kolekcjach mówiło się w tym sezonie o castingach do pokazów. W tej dziedzinie mody zmieniło się naprawdę dużo. I nie chodzi tylko o wspomnianą już różnorodność. Projektanci coraz częściej zatrudniają do pokazów nie profesjonalne modelki i modeli, ale młodych, początkujących artystów, tancerzy czy aktorów. Korzyść jest obopólna, bo im przynosi rozgłos, a marka zyskuje image mecenasa nowych talentów i przy okazji zdobywa klientów. W końcu każdy uczestnik pokazu dzieli się relacją na swoich social mediach i wieść o takim show dociera do jego obserwatorów. Nie zawsze są to ludzie zainteresowani modą, ale zawsze są potencjalnymi klientami marki. O tym, kto zostanie zatrudniony do pokazu, decydują casting directorzy. Dbają o to, by te osoby pasowały do wizerunku domu mody. Tak został już zorganizowany damski pokaz Virgila Abloha dla Off-White i męski dla Louis Vuitton. Zmienia się też atmosfera przed pokazami. Co prawda ulicznych fotografów wcale nie ubywa, ale znaleźli sobie nowe obiekty do swoich zdjęć. Coraz rzadziej bowiem fotografują popularne, ale przebrane blogerki, a coraz częściej profesjonalistki wierne swojemu stylowi, czyli redaktorki mody. Jedną z nich jest np. Jo Ellison, opiniotwórcza dziennikarka mody „Financial Timesa”. To ona często na modowej mapie wypatruje nowe talenty, jak pochodzącego z Austrii awangardowego projektanta Christopha Rumpfa, który założył autorską markę Glass Punk. Ja do grona młodych zdolnych dołożyłbym jeszcze Francuza Ludovica de Saint Sernina z prowokująco romantycznymi kolekcjami i Richarda Malone’a z Irlandii z artystycznymi projektami krawieckiego objawienia. Na ich pracę warto szczególnie zwracać uwagę w następnych sezonach. Tak samo jak na kolejne sukcesy garstki polskich modelek, w tym Oliwii Lis, która ponownie wystąpiła w kampanii Balenciagi, i Alex Kasperowicz – ostatnio flagowej modelki Gucci. Tak, „garstka” to dobre słowo – nasza reprezentacja na światowych wybiegach jest wyjątkowo mała, więc trzeba jej kibicować. 


Tekst: Marcin Świderek