Taki rozgłos jest dla Ciebie zaskoczeniem?

HANIA RANI Tak, przecież w sumie gram bardzo niszową muzykę – instrumentalne utwory na pianino to nie są radiowe hity. Zapewne przyczyniło się do tego dobre przyjęcie moich projektów: płyty z zespołem Tęskno czy płyty „Biała flaga” z wiolonczelistką Dobrawą Czocher. Poza tym w Polsce oglądamy się na to, co mówi się o nas za granicą. A mnie udało się podpisać umowę z prestiżową brytyjską wytwórnią, dzięki której moja trasa ma skalę europejską. Pewnie gdybym jeździła tylko po Polsce, nie byłoby tak łatwo.

Skąd u Ciebie wzięło się pianino?

Moi rodzice nie są muzykami, ale muzyka w domu jest obecna i ważna. Kiedy miałam siedem lat, zaprowadzili mnie do szkoły muzycznej. Nie byłam tym zachwycona, wolałam zabawy na podwórku z koleżankami. Dopiero po paru latach muzyka zaczęła mnie interesować. W wieku 10 lat postanowiłam zostać „prawdziwą” pianistką. Nudne wcześniej ćwiczenia zaczęły sprawiać mi przyjemność, fortepian stał się pasją. Rodzice byli zdziwieni, gdy stwierdziłam, że chcę grać dalej.

I być klasyczną pianistką?

Tak, dlatego przeprowadziłam się na studia do Warszawy, a później do Berlina. Na tamtym etapie nie wyobrażałam sobie innej drogi, mimo że wiązało się to z ogromnym stresem. 

Dlaczego?

W klasyce wymagana jest absolutna perfekcja. Nie ma miejsca na niedociągnięcia, wciąż jest się poddawanym surowej krytyce. Żeby zrobić karierę, trzeba być naprawdę najlepszym, a ja czułam, że wcale nie jestem. W pewnym momencie coś we mnie pękło. Uwierzyłam w siebie i w to, co tworzę po kryjomu po zajęciach. Zdecydowałam, że pójdę w tę stronę. 

To Berlin Cię wyzwolił?

Przede wszystkim jako człowieka. Tam każdy może być sobą i nikt tego nie ocenia. To było dla mnie nowe podejście, które przełożyłam na własne życie i wybory. Uznałam, że powinnam poddać się temu, co gra mi w duszy już od dawna i w czym czuję się najbardziej naturalnie. Chciałam czuć się potrzebna jako artysta, a moja autorska twórczość dawała mi taką szansę. 

Płytę „Esja” nagrałaś w Reykjavíku z Bergurem Porissonem, reżyserem dźwięku Björk. Jak do niego dotarłaś?

W Berlinie zaprzyjaźniłam się z grupą Islandczyków, niesamowitych, wrażliwych ludzi. Jedna z moich przyjaciółek wysłała Bergurowi kilka moich nagrań. A on po jakimś czasie zaprosił mnie do swojego studia w Reykjavíku. Nie mogłam odmówić. Parę dni później kupiłam bilety na Islandię.

Ta współpraca wiele zmieniła?

Z pewnością. Powstała zupełnie inna płyta, niż zamierzałam. Miałam już nagranych kilka bardziej rozbudowanych utworów – ze smyczkami, z głosem, elektroniką, ale w czasie pobytu w Reykjavíku powstało spontanicznie kilka nowych – na pianino solo. Wspólnie uznaliśmy, że to właśnie te nagrania powinny pojawić się na moim pierwszym albumie.

Ale oprócz pianina słychać na niej rozmaite odgłosy. Wreszcie możesz sobie pozwolić na niedoskonałość?

Te szumy, oddechy, odgłosy pedału i ruchu młoteczków, wrażenie rozstrojonej struny nadają mojej muzyce dodatkowy wymiar. Utwory stają się bardziej nieoczywiste, wielowymiarowe. Takie eksperymenty są możliwe, bo zamieniłam poważny fortepian na pianino – mniejsze, bliższe. Lubię kontakt z jego mechanizmami, strunami, na które można np. nałożyć warstwę filcu i uzyskać ciekawe efekty dźwiękowe. Takie rzeczy w muzyce klasycznej są źle widziane, tu mam prawdziwą wolność.

Rozmawiał Bartłomiej Rączkowski